Moja szuflada to chaos. Leżą w niej zupełnie chaotycznie
papiery z bardzo różnych instytucji. Niezrealizowane recepty, wyniki badań,
świadectwa mojego syna, na wpół wypełnione a potem porzucone podania o wizę,
stare bilety lotnicze, gwarancje, jakieś
faktury.
Zazdroszczę urzędnikom, którzy trzymają dokumenty w
specjalnych segregatorach i dzielą je na poszczególne kategorie. Zarówno w
szufladach, jak i na biurkach mają porządek. Żaden dokument nie zagubi się poza
segregatorem. Każdy gdzieś przynależy. To dopiero uporządkowane życie!
Ale jest w tym wszystkim downside. Każdy, kto w życiu
załatwiał jakąś sprawę z urzędnikiem, wie, że urzędnik potrafi załatwić jedynie
sprawy typowe. Sprawy, które nie mieszczą się do segregatora, nie będą
załatwione przez urzędnika nigdy. I to z samej definicji. Bo nie ma dokumentów,
które nie należałyby do żadnego segregatora.
Ja natomiast nie mogę sobie pozwolić na to, żeby moje własne
sprawy nie były załatwione. Dlatego od czasu do czasu muszę w swoim chaosie
znaleźć jakiś dokument. Jak nie mogę, to przeszukuję szufladę od góry do dna. I
znajduję. Sprawę ułatwia mi fakt, że nie mam segregatora.
Porządek nie przetrwa. Bałagan tak. Papiery walające się po
całym mieszkaniu są bezpieczniejsze, bo bałagan jest naturalnym backupem.
Kataklizm (pożar, zalanie, uszkodzenie dysku – wszystko to miałem) w jednym
pokoju nie musi przenosić się na pozostałe. I nawet jak się nie znajdzie
jakiegoś świstka, to zawsze pozostaje nadzieja, że kiedyś się odnajdzie, w
którymś z innych komputerów, szuflad lub w innej części mieszkania. Tak działa
zresztą internet, którego zasoby są replikowane w różnych miejscach, by sieci
nie mógł uszkodzić wróg.