Saturday 10 October 2020

 2010-01-28

Nowy Kandyd
Dziesięć lat temu Pisałem to w czasach, kiedy 1) Ben Elton był moim ulubionym pisarzem i satyrykiem, co sprawiało, że byłem jednym

z niewielu jego fanów, jeśli prawdą jest, że wielu Anglików woli od niego Osamę bin Ladena, masowego mordercę, bo ten miał jakieś zasady. 2) mogłem czytać książki bez okularów, a teraz nie mogę, więc preferuję audiobooki. 3) Nazwałem to Nowym Kandydem, chociaż powieść o nowym Kandydzie napisał Stephen Fry. Jutro sobie przypomnę tytuł The Stars' Tennis Balls

Mają rację myśliciele chrześcijańscy, np. Marilyn McCord Adams (podcast Philosophy Bites), że problem teodycei (dlaczego w świecie jest tyle zła, skoro świat jest jest dobry), to problem nie tylko ludzi wierzących w Boga (stworzyciela najlepszego z możliwych światów), ale również ludzi wierzących w postęp często obojętnych religijnie lub skłóconych z kościołami. Skoro świat dąży do postępu, to dlaczego zło w nim nie znika i dlaczego nie tylko bogatsi stają się bogatsi, ale i biedniejsi biedniejszymi? Dlaczego wojny? Dlaczego śmierć? I dlaczego ludzkość i tak w końcu zniknie?
Kandyd Woltera dorastał w przyjemnym otoczeniu dworu Westfalii uczony przez filozofa Panglossa, że żyje na najdoskonalszym ze światów. Zmienił jednak swoje przekonanie, gdy podobnie jak Budda zaczął poznawać świat i odkrywać w nim cierpienie: wojny, fanatyzm religijny, niesprawiedliwość, obserwowane u różnych, a także – last but not least – katastrofy żywiołowe. Jest prawdopodobne, że w trzęsieniu ziemi w Lizbonie i towarzyszącym mu tsunami zginęło 100 tysięcy ludzi. Ale na potrzeby filozoficznej argumentacji, że świat nie jest doskonały, wystarczyłaby też czasem podawana znacznie niższa liczba ofiar – 10 tysięcy. Liczyłaby się nawet śmierć kilku sprawiedliwych, jak w Sodomie.
Kandyd w końcu zdejmuje swoje różowe okulary, wyznając odtąd dużo skromniejszą filozofię. Być może świat jest niesprawiedliwy, ale cokolwiek się dzieje, trzeba uprawiać własny ogródek. Trochę jak w piosence Młynarskiego (której Kandyd nie mógł znać): „Róbmy swoje.”
Parę dni temu skończyłem czytać nową powieść Bena Eltona „Meltdown”. Bohaterowie tej powieści na pewno nie zastanawiają się, czy ich świat jest najlepszy z możliwych. Ale na pewno jest nowy i wspaniały. Dwóch młodych bankierów sprzed kryzysu, bizneswoman, polityk, architekt tworzy paczkę przyjaciół, jeszcze ze studiów. Większość (choć nie wszyscy) uważają, że pieniądze to nowy rock and roll. Świetnie zarabiają, budują sobie domy, posyłają dzieci do najlepszych szkół, żyją (i inwestują) ryzykownie i niebezpiecznie. Widzą, że niektórzy wokół nich tracą pracę, ale tłumaczą to równie logicznie i racjonalnie jak Pangloss. Jest to logika rynku – po co bank ma mieć tyle oddziałów i kasjerów, skoro każdy może dokonywać transakcji u siebie w domu na komputerze.
Powieść ma wiele wątków, streszczam jedynie główny, resztę przeczytajcie sami, moim zdaniem warto. Liczę, że tłumaczenie polskie niedługo się pojawi.
Jim – bardzo sympatyczny makler – pracownik banku londyńskiego obracający węgierskimi papierami wartościowymi jest nie tylko artystą w swoim zawodzie (zarobił miliony), ale ma drugie hobby. Chce zostać przedsiębiorcą budowlanym. Za namową przyjaciela, bankiera Ruperta, kupuje za pieniądze zarobione w banku i dużo, dużo kredytu całą londyńską ulicę, żeby przebudować na niej wszystkie domy i sprzedać w zyskiem (polska firma już na placu budowy). Ekstrawagancja? Wcale nie. W tym czasie przyjaciel Ruperta i Jimmy’ego, architekt David (który również pracuje u Jima na Jego Ulicy) projektuje wielki gmach na pograniczu Luksemburga i Francji. Chodzi o to, by we Francji czerpać zyski, a z Luksemburga ciągnąć korzyści podatkowe.
Zaczyna się kryzys. Węgierska waluta jest za silna, Jimster the Makler idzie na bruk. Nie ma za co płacić robotnikom ani architektowi („Jak jest po polsku: zapłacę wam za dwa tygodnie?”). Więzi przyjacielskie jeszcze ze studiów, początkowo silne, w końcu pękają. Bank Ruperta (Scottish Granite, nazwa przypomina prawdziwy Northern Rock) sam zagrożony bankructwem zajmuje przedsięwzięcie budowlane Jima, a Rupert obojętnie się temu przygląda. Jim nie ma nawet pieniędzy na dom (wart miliony, ale też nie może go sprzedać). Szkoła publiczna wyrzuca jego syna za nie płacenie czesnych (nie liczą się darowizny Jima sprzed paru lat, kiedy miał jeszcze dużo pieniędzy; „tamto to tamto, a czesne to czesne, nie jest jesteśmy fundacją charytatywną, chociaż mamy status fundacji charytatywnej”).
Właśnie wątek szkolny najbardziej mi się w tej powieści podoba. Rodzice są przerażeni, gdy syn ma iść do szkoły państwowej. Dzieci mówią tam trochę innym językiem. Różnice akcentów są jeszcze w Anglii nie tylko silne, ale i socjologicznie znaczące. „Nie możesz w nowej szkole mówić elegancko. Masz mówić jak w telewizyjnych Eastenders (popularna opera mydlana)” – poucza Jim syna. Na szczęście Toby świetnie sobie poradził. Bo szkoły państwowe są też pełne emigrantów, a ci chcą się uczyć dobrego angielskiego (i to szybko). Toby zaprzyjaźnia się z synem emigranta z Somalii.
Grupę przyjaciół ścigają też inne furie, detektyw ubezpieczeniowy (Jeden z przyjaciół Jima i Ruperta umiera w tajemniczych okolicznościach – był ofiarą amerykańskiego oszusta Madoffa – ubezpieczyciel podejrzewa samobójstwo i nie chce żonie wypłacić dużego ubezpieczenia), Scotland Yard (Rupert prowadził insajderskie transakcje na giełdzie i od czasu do czasu dawał Jimowi zarobić). A cały czas wszystkich ścigają banki.
Pozbawiony środków do życia Jim podejmuje krok desperacki. Jako dziki lokator zajmuje jedno z mieszkań na swojej byłej ulicy (dawno już przejętej przez bank) i remontuje je tak, by mogła w nim zamieszkać rodzina. Zajmuje co zostało. Wszystkie lepsze mieszkania są już dawno zajęte przez innych dzikich lokatorów, którzy stają się nową burżuazją i nie lubią włóczęgów ani nowych dzikich lokatorów. Gdy Jim ciężko pracuje malując ściany, wybucha pożar, w którym były bogacz o mało nie traci życia.
Ale kryzys się kończy. Sytuacja Jimmiego się poprawia. Jego były węgierski desk znowu zaprasza go do współpracy. Ale on już nie chce być maklerem. Jak Kandyd woli uprawiać swój ogródek. Kiedyś Jimowi remontował mieszkanie pewien Rumun. Dzisiaj Jim u niego terminuje.
Może to zwycięstwo wolterowskiej filozofii ogródka. Nie łudźmy się jednak – uprawa ogródka też jest wpisana w kapitalistyczny system. Przyjaciel Jima Rupert, gdy wszystko było jeszcze OK, a on nie musiał uciekać zagranicę, powiedział mu kiedyś. „Za pięć lat będziesz bezużyteczny a twoja firma cię porzuci… Ale co to za wspaniałe pięć lat!”. Teraz wielu młodych ludzi szykuje się, by przejąć biurko Jima. To ich entuzjazmem karmi się kapitalizm (nie poddany właściwej regulacji). Ich transakcje (na koszt deponenta, a potem podatnika) będą coraz bardziej ryzykowne. I tak aż do następnego kryzysu.

Na końcu dołączam dyskusję z blogu, który agora raczyła skasować z dziesiątkami innych. Jest tam wypowiedź kolegi o pseudonimie „balsam Łomżyński”, co brzmi równie dobrze jak „Leśne Ruchadełko”. Kolega ten prowadził blog „Ileś tam dni do końca prezydentury Lecha Kaczyńskiego”. Blog nie był polityczny, tylko surrealistyczny. Przestał go prowadzić, jak przyszła wiadomość o katastrofie smoleńskiej. Ten człowiek co jakiś czas mnie zaczepiał, chociaż słowa troll wtedy nie znano. Natomiast on twierdził że mnie zna, pewno był kiedyś studentem filozofii, tak jak ja.

Komentarze:
balsamlomzynski
2010-02-01 18:55
Snujecie, Witkowski, czarne i niechętne kapitalizmowi spekulacje, ot, co: snujecie. Byliście u mnie ostatnio? U mnie też i o kryzysie, i literatura jest, ale też jest muzyka, bez której użycia w ogóle zabrania się wstępu. A tak powiedzieć prawdę, między filozofią Kandyda: "rozpoznaję, że świat jest daleko bardziej skomplkowany, niż mnie uczono i w związku z tym poprzestaję na ogródku" a filozofią załamanego brokera: "nie dam rady drugi raz przez to przejść" nie ma analogii. Marudzicie, Witkowski, ot co: marudzicie.
conradtheme
2010-02-01 22:11
Odnośnie tzw. "słabości argumentu antyrowerowego", o którym wspomniałeś na moim blogu, to nie rozumiem twojej logiki. Co prawda logika formalna to było zawsze coś, w czym nie mogłem się połapać i między innymi dlatego nie zdecydowałem sie studiować filozofii, ale jest jeszcze tak zwany chłopski rozum. Na chłopski rozum to nie mam pojęcia, dlaczego to, ze pogoda utrudnia jazdę autem, to należałoby wybrać rower, którym jeszcze trudniej się jeździ w taką zimę stulecia, jeżeli w ogóle mozna mówić o jakiejkolwiek jeździe rowerem. Generalnie to twój wybór, Markizie, że nadal poruszasz sie na rowerze, ja jednak nie podziwiam cię za twój upór i wytrwałość. Szczerze, to uważam, że są pewne granice zdrowego rozsądku i ludzie jeżdżący rowerem w tak ekstremalną zimową pogodę (dziś mijałem jednego cyklistę na szosie w ostrej śnieżycy, w której sam nic nie widziałem pomimo wycieraczek pracujacych w max. tempie) zwyczajnie w świecie przekraczają te i tak daleko już posunięte granice zdrowego rozsądku. I pisze to cyklista z zamiłowania. Pozdrawiam i dziękuję za wyrazy sympatii :-)
markiz.witkowski
2010-02-02 21:20
@balsamlozynski Zajrzałem na Twój blog. W sumie trudno mi uwierzyć, że człowiek o tak dużym talencie literackim w ogóle tu zagląda. Mam dwie uwagi. Po pierwsze, nie uważam, by to co napisałem, miało charakter szczególnie antykapitalistyczny. Przez ostatnie lata po prostu były pewne przegięcia i tyle. We wszelkich istniejących kapitalizmach były zawsze pewne regulacje i nie ma w tym nic antykapitalistycznego. Poza tym, kapitalizm tym się rózni od komunizmu, że nie wymaga, by go ciągle chwalić. Nie pomrukuje groźnie "Panu się ustrój nie podoba". Druga rzecz, nasłuchałem się, oj nasłuchałem przez ostanie lata różnych Panglossów, którzy twierdzili, że kapitalizm jest dobry na wszystko. Jeden z nich wręcz uznał, że skończyła się historia, bo co jeszcze może się wydarzyć, skoro upadł komunizm. Ale świat jest daleko bardzie skomplikowany niż nas uczyli liberalni filozofowie. Chyba masz rację, że analogia między Kandydem uprawiającym swój ogródek, a Jimem terminującym u stolarza rumuńskiego ("We Wschodniej Europie jeszcze rozumieją drewno") może być trochę naciągana. Choć z drugiej strony zakończenie Kandyda u Woltera nie robi na mnie wielkiego wrażenia. Natomiast w jednym miejscu muszę Ci zarzucić niestaranną lekturę mojej notki. Oczywiście jest tam o muzyce. Pozwolisz, że zacytuję: "Pieniądze to nowy rock'n'roll". @Konrad, wcale nie jest tak, że rowerem się jeździ trudniej. W taką pogodę rowerem się jeździ szybciej niż samochodem. Napisałeś "Jeżeli w ogóle można mówić o jakiejkolwiek jeździe rowerem". Tutaj już jesteśmy w świecie paradoksów Zenona z Elei. Jadę sobie rowerem po śniegu i stwierdzam, że jadę. A ty mi piszesz, że nie można mówić o jeździe rowerem. Co więcej, dojeżdżam do pracy szybciej rowerem niż inni samochodem. Ale ty piszesz, że nie można mówić o jeździe rowerem. Jeżeli nie można mówić o jeździe rowerem, to tym bardziej nie można mówić o jeździe samochodem, który jedzie wolniej. Wychodząc już poza filozoficzne ględzenie, rower zimowy stał się u nas faktem. Pozdrawiam
Gość: balsamlomzynski, 94-240-45-34.lukman.pl
2010-02-02 22:48
Po pierwsze jestem filozofem, po drugie, niezle sie znamy; nie jestescie bardzo domyslni Witkowski, ot co: nie jestescie. Co do kapitalizmu, przeciez ja sie wyglupiam, tylko i wylacznie. Wpadaj czesciej. Balsam
markiz.witkowski
2010-02-02 22:59
O wyższości rowera nad samochodem @conradtheme wracając z pracy do domu, jechałem drogą wojewódzką nr 703 do węzła Wartkowice, by tam wskoczyć na bezpłatną wciąż autostradę A2 i pomknąć do Emilii, a potem na Radogoszcz. W miejscowości Tur na prostym odcinku drogi przy prędkości dokładnie 40 km/h moim samochodem obróciło o 180 stopni. Na szczęście zatrzymała mnie ogromna hałda śniegu po przeciwnej stronie szosy i na szczęście nic nie jechało przeciwnym pasem. Nie obyło się bez pomocy przejeżdżającego właśnie kierowcy busa, który na lince wyciągnął mnie z zaspy i mogłem kontynuować podróż całkowicie zaśnieżoną szosą nr 703, teraz już nie przekraczając 30km/h, a momentami nawet 20 km/h. Nie pomogła więc nadzwyczaj ostrożna jazda, pilnowanie, by nie przekroczyć 40tki na liczniku i utrzymać obroty silnika poniżej 2000/min. Auto nagle zatańczyło, wszystko stało się nagle i nic nie mogłem zrobić. Po tym incydencie nie używałem wobec bezlitośnie nam panującej pory roku innych określeń niż to zaczynające się na literę k z dodatkiem przymiotnika "je..na". Jakoś to mi się nie przydarza jako rowerzyście Uważaj na siebie
Gość: markiz.witkowski, 193.201.167.25*
2010-02-02 23:22
@balsamlomzynski ha, ha, ha ale sie nabralem. juz wiem o kogo chodzi, w takim razie pozdrawiam, tez wpadaj
Gość: balsamlomzynski, 94-240-45-34.lukman.pl
2010-02-03 13:49
w istocie? dowodzik prosze, ale bez nazwisk
markiz.witkowski
2010-02-03 14:58
No więc, o ile pamiętam, była tylko jedna osoba na filozofii, która zwracała się do mnie per Witkowski, ale mogę się mylić. Zaraz iidę do ciebie na blog, bo zainteresował mnie wywiad z Tadeuszem Kowalikiem, do którego link dał jeden z twoich czytelników. To do rychłego spotkania
Gość: balsamlomzynski, 94-240-45-34.lukman.pl
2010-02-04 11:28
Ale ja nie mogę zweryfikować tezy, czy byłem jedynym, który Was, Witkowski, tak nazywał. Z universum własnych doświadczeń musicie Witkowski wybrać jedno, które w spobsób jednoznaczy będzie dla mnie rozpoznawalne jako coś com unikalnie sprawił, unikalnie padł ofiarą -- w przypadku działań przez Was sprawionych -- bądź czego jedynym byłem świadkiem. Zachodzi potrzeba uruchomienia funkcji jeno-jednoznacznej, jeśli cokolwiek jeszcze z zadanego materiału, poza oczywistymi bzdurami, pamiętacie. Ot co: jedno-jednoznaczna.
markiz.witkowski
2010-02-04 17:12
Ale mam problem. Bo jeśli napiszę, że razem poszliśmy na dziwki, to może się okazać, że byłeś na tyle pijany, żeby tego nie pamiętać. Jeżeli napiszę, że byłeś już wtedy łysiejący, w okularach i dość wysoki, to może się okazać, że miałem na myśli Kowalskiego, a ty się nazywasz Piotrowski. Mogłoby się na przykład okazać (że przejdę do Twojej specjalności), że miałem na myśli Jarosława Kaczyńskiego, a ty się nazywasz Lech Kaczyński (tylko bardzo proszę się nie obraź: nie piszę tego, żeby obrazić ani ciebie, ani Braci ). Żaden opis nie jest tak naprawdę jednoznaczny, bo zawsze może odnosić się do kilku ludzi. Chociaż Lebniz pisał o dwóch jednakowych liściach i tak dalej. Mówiąc o Kaczyńskich. Nie zdajesz sobie sprawy, ile oni robią dla rozsławienia imienia Polski na całym świecie. Jak byłem na Sri Lance na wakacjach (wprawdzie to nie Nasza Klasa, ale się pochwalę), to recepcjonista zwrócił się do mnie z niekłamanym entuzjazmem (Mr. Witkowski, Pan pochodzi z kraju, którym rządzy dwóch bliźniaków ("a pair of identical twins"). I jeszcze anegdota. Wybrałem się do dentysty, bo bolało mnie jak cholera. Pani Zosia, pielęgniarka, pamiętając o operowych zainteresowaniach mojej żony, pyta mnie: "Panie Marku, czy Kaczyński interesuje się operą czy operetką.". A ja, bardzo zdenerwowany, że zaraz dentysta będzie wiercił mi w zębie i generalnie mało przytomny, pytam: "Ale który, Lech czy Jarosław". Pozdr
balsamlomzynski
2010-02-04 22:39
Łysiejący, na dziwki, pijany? Skąd dziwki wtedy, gdzie? dlaczego alkohol marnować? Żaden opis nie jest tak naprawdę jednoznaczny? Każdy porządny opis jest, Witkowski, ot co: każdy.

No comments:

Post a Comment