Tuesday 7 December 2021

Muszę coś napisać o Białorusi

 

Białoruś odsyła tysiące uchodźców do macierzystych krajów Ci ludzie przestali być dla reżimu użyteczni. Zbliża się zresztą zima. Nowi raczej nie przyjadą, bo przeczytają, jak zostali potraktowani poprzedni. Świat dowie się też, że Białoruś nie graniczy z Niemcami, tak jak poprzednie pokolenie dowiedziało się, że Białorusini to nie Rosjanie.

Pewnego rodzaju ofiarami tej sytuacji są ludzie, którzy się zaangażowali w tę sprawę. Zarówno po stronie uchodźców, jak i strażników granicznych. Ci pierwsi wykonali wspaniałą pracę, ale za słowa i czyny niektórych z nich („nowa norymberga” i przecinanie płotu) usłyszeli określenie „pożyteczny idiota”. Przeważnie niesłusznie.

Ci, którzy stanęli po stronie strażników granicznych, na przykład koncertujący artyści, też zostali źle potraktowani. Z drugiej strony, świat bez strażników i policji byłby chyba fajniejszy, no nie.

Kto wyszedł najlepiej? Tu jest paradoks. 1) ludzie obojętni, milczącą większość, 2) hamleci, zmieniający stanowisko codziennie, niezdolni do działania. Pod żadnymi działaniami i zaniechaniami nie podpisali się własnym nazwiskiem. Do nich też są pretensje, ale takie mało konkretne, albo idiotyczne w swojej konkretności (te takie odnoszące się do drugiej wojny światowej).

Ja wybierać sędziów sądowych?

 


Ludzie się kłócą, jak wybierać sędziów, żeby to było praworządne. Otóż z punktu widzenia logiki są tylko dwie metody wybierania sędziów.

Albo sędziowie wybierają się sami albo wybiera ich kto inny. Obie metody mają wady.

Jeżeli sędziów wybiera ich własne środowisko, może to prowadzić do degeneracji ich samych i całego środowiska. Trochę tak jak gdyby to tylko piłkarze mogli decydować z kim chcą grać.

Druga metoda też ma wadę. Jeżeli sędziowie są wybierani przez polityków, to mogą pozostawać wobec nich lojalni. Pewnie jakieś wady miałby również system w którym sędziowie wybierani byliby przez cały naród (po spełnieniu istotnych wymogów zawodowych).

Pewnie najlepszy jest system mieszany.

Jak to się ma do obecnie prowadzonych dyskusji? Do końca nie wiem.

Tuesday 9 November 2021

Czy myślenie etyczne jest prymitywne i uproszczone?

 (też sprzed dziesięciu lat)


Czy myślenie etyczne jest prymitywne i uproszczone?

Chodziłem kiedyś na seminarium pewnej profesor filozofii analitycznej, która zwalczała wypowiedzi w rodzaju: „To jest trudny problem etyczny”. Grzmiała: „Jak problem etyczny może być trudny?. Etyka posługuje się najwyżej trzema predykatami: „Dozwolony”, „Zakazany” i ewentualnie „Obojętny”. Porównajcie to z fizyką, w której teorie bywają naprawdę skomplikowane”.

Anegdotka ta mi się przypomniała w trakcie audycji radiowej BBC pt. „Moral Maze” poświęconej ostatniemu konfliktowi w Gazie (2012). Ambicją tej audycji (która jest nadawana już parę lat) jest uciec od bieżącej polityki i skupić się na kwestiach etycznych. Nie jest to proste w dyskusji, w której uczestniczą politycy (Michael Portillo) a nawet zaproszeni profesorowie mają pro-izraelskie i propalestyńskie sympatie. Tym bardziej, że sama etyka wydaje się być na cenzurowanym jako dająca uproszczony obraz i nie służąca dobrej sprawie. Wypiszmy sobie te wypowiedzi z audycji.
Sympatie dla jednej lub drugiej strony generalnie szkodzą sprawie pokoju. Traktowanie jednej lub drugiej strony jako ofiary zaciemnia problem. Nie tylko język „ofiar” nie jest pomocny, ale także język moralności. Dla niektórych racja moralna znajduje się po stronie zabijanej przez rakiety ludności Gazy, ale konserwatywny polityk Michael Portillo uważa, że racja moralna stoi po stronie Izraela, który broni swojego prawa do istnienia, które Hamas kwestionuje.
Inny uczestnik dyskusji wskazał, że moralizowanie czasem sprowadza się do uproszczonego potępienia jednej bądź drugiej strony (np. Izraela). Moralności brakuje głębi, jest mało subtelna, czarno-biała, skłonna do myślenia kategoriami Dawid/Goliat, „good guys”/”bad guys”. Jeżeli zajmujemy stanowisko moralistyczne, to w wypowiedziach jest dużo przesady (hiperboli), mówi się też wówczas o Izraelu jako „państwie pariasie”, „bully state” a nawet „genocidal state”. Prowadzi to też do uproszczonego potępienia Izraela jako z uwagi na kwestię „nieproporcjonalności” (tu ginie 150 osób a tam tylko pięć). Liczenie ciał nie pomaga. Ciekawa rzecz, że tu od razu zaprotestował izraelski etyk. Po pierwsze, jako etyk rozważania moralne traktuje bardzo poważnie. Po drugie, etyka zawsze jest potrzebna, bo trzeba ustalić, czy wojna jest sprawiedliwa. I po trzecie, pojęcie proporcjonalności odgrywa istotną rolę w tym ustaleniu. Etyk izraelski, którego poglądów politycznych na Gazę nawet nie zdążyliśmy poznać, przypomina nam, że filozofia bardzo subtelnie zajmowała się pojęciem wojny, a nam się przypomina Tomasz z Akwinu.


Ale w potocznym dyskursie dominuje etyka, która za wszelką cenę, chce ustalić, kto jest dobry, a kto zły, kto jest złoczyńcą, a kto ofiarą. Dlatego bardzo mi się podobała propozycja filozofa z Cambridge, który dzwonił do audycji ze Szwajcarii i proponował, by zamiast szukać kata i ofiary, rozpatrzyć problem za pomocą szekspirowskiego paradygmatu Kapuletów i Montekich, który toczą ze sobą od lat spór, który nie bardzo nawet wiadomo, kto zaczął (a w każdym razie jest to przedmiotem sporu). Wtedy uniknęlibyśmy uproszczeń a nawet (dodam teraz od siebie), byłaby szansa na to, że się pojawią jacyś Romeo i Julia.

Sunday 31 October 2021

 Zaduszki mamy. Wspominam dziadka mojej Marzena Witkowska

Wpis ma 10 lat 2010-04-04 Sekret długiego życia Dawniej filozofowie pytali: jak żyć? Oczywiście tak, by mając 89 lat nadal móc siedzieć na siodełku rowerowym a stopy opierać na pedałach. Nie widzi się za dużo kierowców samochodowych, którzy w tym wieku siadają jeszcze za kierownicą. Ale w Żyrardowie widok seniora na rowerze nie należy do rzadkości. Robię bilans mijającej zimy. Jeździłem na rowerze na pracy kiedy tylko mogłem, zasadniczo codziennie po kilkanaście kilometrów. Ale dwa razy poszedłem na tygodniowe zwolnienie lekarskie. Jeden tydzień w ogóle spędziłem w ciepłym kraju, o czym tutaj wstydziłem się już pisać. Aha, dochodzi jeszcze sprawa policyjna za nieumyślne zbicie szyby w bramce ewakuacyjnej metra (też w charakterze rowerzysty) oraz konflikty ze wspólnotą mieszkaniową o parkowanie roweru na klatce schodowej. Tymczasem Henryk Pelc, najukochańszy dziadek mojej żony i nas wszystkich, prawie już dziewięćdziesięciolatek, przejeździł całą zimę na swoim składaczku, jeżdżąc po zakupy, na rynek (czyli, jak mówią w Żyrardowie, na giełdę) i odwiedzając znajomych. Tylko przez trzy dni tegorocznej zimy nie był na rowerze, a o zwolnieniach lekarskich ten bardzo pracowity człowiek chyba nawet nie słyszał. Mówi, że lepiej mu się jeździ na rowerze niż chodzi piechotą. Myśmy się już do tego przyzwyczaili i zapominamy, jak niesamowita jest kondycja naszego dziadka albo że dziadek jest duszą całej rodziny i osobą z nas wszystkim najbardziej elokwentną. Dziadku, życzenia dwustu lat dla Ciebie w te rodzinne święta. Marek i cała rodzina PS. Dzisiaj dziadka już nie ma, a jeżdżę na rowerze zdecydowanie mniej. Dziadek miał złotą jesień, ale potem swoje przecierpiał, tak ja pewnie niejeden z nas ucierpi, preferably not. Pewnie różne wnioski da się wyciągnąć. ale najprostszy to taki, że powinienem przeprosić się z rowerem.

 Wiedza staniała, rozum podrożał (wpis ze skasowanego blogu, wtedy wydawał mi się odkrywczy, dziś jest banalny)


22 lutego 2014

Pozwólcie mi choć raz być pierwszym. Sprawdziłem w googlu. Nikt jeszcze nie użył tytułowego określenia „Wiedza staniała, rozum podrożał” (co mnie zaskakuje). A uderza ono swoją trafnością.

Może pozazdrościłem Arturowi Sandauerowi, który jest autorem powiedzenia “Odwaga staniała, rozum podrożał”. Może to przejaw megalomanii. Postanowiłem wprowadzić do polszczyzny pewne zdanie, które moim zdaniem świetnie oddaje przemianę, która dzięki rewolucji internetowej dokonała się w naszym podejściu do wiedzy. Dawniej, żeby uzyskać różne istotne informacje trzeba było chodzić do bibliotek, jeździć na drogie stypendia zagraniczne, gromadzić domowe archiwa. Dzisiaj wystarczy zajrzeć do internetu i od razu sprawdzić. Nie mówcie mi, że na internecie są same bzdury. Wczoraj słuchałem wykładów Borgesa, które wygłosił na Uniwersytecie Harwarda w 1967 roku.

Dawniej królował bluff. Byle mędrek, który dysponował pewnym głosem i jaką taką bezczelnością, mógł nam wmówić, co chciał. A teraz można na chwilę przeprosić, przerwać dyskusję i zajrzeć do telefonu komórkowego, by sprawdzić fakty. I bezczelny mędrek zrobi się czerwony. Moim zdaniem warto sobie wyrabiać nawyk takiego sprawdzania

Ktoś powie, że co innego dyskusje na poziomie biurowym (czy taksówkarskim) rozstrzygane za pomocą Wikipedii, a co innego prawdziwa nauka. Tu się zgadzam. Ale tendencja jest dość oczywista. Znam pewnego badacza, który dokonał ważnych ustaleń z historii nauki na podstawie kopii materiałów archiwalnych na internecie. Nie musiał ruszać się z kraju do zagranicznych archiwów.

Ale tak jak żadna ilość przeczytanych książek nie gwarantuje tego, że zostaniesz nowym Mendlem, tak i wchłanianie informacji z mediów elektronicznych nie gwarantuje niczego. Nadal trzeba być twórczym, inteligentnym, wytrwałym i mieć bardzo dużo szczęścia i rozumu. Ten ostatni rzeczywiście podrożał. Bo skoro więcej ludzi ma dostęp do dobrej informacji, to w świecie informacyjnym musiała istotnie zwiększyć się konkurencja. Skoro nie informacja, tylko rozum będzie decydował, to musiała się zwiększyć jego cena.

Thursday 9 September 2021

POCHWAŁA HIPOKRYZJI

 

POCHWAŁA HIPOKRYZJI

 

Byli filozofowie, którzy głosili pochwałę niekonsekwencji. Kołakowski był jednym z nich. Ale nie mogę sobie przypomnieć, żeby byli filozofowie, którzy głosili apologię hipokryzji. Pewnie byli, ale ja nie pamiętam.

Wydaje się, że Unia Europejska uchodźców obecnie nie lubi. Ale przynamniej oficjalnie wyznaje konwencję genewską. Miło tak o sobie myśleć, że się jest humanitarnym. Ale żeby ta hipokrytyczna polityka działała w praktyce, Unia Europejska potrzebuje na granicy z Białorusią kogoś od czarnej roboty. Potrzebuje takiego PIS-u. Nie pochwali go za bardzo. Ale też za płot graniczny i pushbacki (jeśli takie są) nie za bardzo zgani. Unia potrafi zastosować opcję nuklearną jak wiemy. Mówiąc po polsku, Unia potrafi dopielić. Ale akurat nie w tej sprawie. Była w Warszawie Jourova i nic się jej nie podobało. Ale akurat co do migrantów na granicy z Białorusią miała same pochwały.

A w jakim stopniu ja sam bym zdecydował się na tolerancję hipokryzji. Tu w Polsce? Niemały. Ja rozumiem powody, dla których Polska nie może masowo przyjmować uchodźców. Nie tylko Niemcy, ale i Czesi zamknęliby naszą ukochaną zabawkę, która nazywa się Schengen. Ale jeśli od czasu do czasu, jakaś rodzina uchodźców przemknie się przez nasze wschodnie sito, bo jakiś pogranicznik popatrzy w drugą stronę, to ja nie jestem żadnym Katonem i nie będę aktywnie protestował. Będzie to źle, bo będzie to korupcja. Ale przynajmniej da nadzieję jakimś ludziom, którzy się do nas wlekli przez pół świata.

Udawajcie, żeście tego nie czytali. to jest trochę tongue in cheek.

Thursday 2 September 2021

GDY NIE MA NIC DO ROBOTY

Pierwszy przyznam, że moje poglądy w zakresie filozofii umysłu są trochę nietypowe. Nie zamierzam zresztą ich nikomu narzucać. Piszę, co myślę i tyle.

Na czym polega ich nietypowość. Na tym, że choć uważam, że człowiek ma atrybut niematerialnej świadomości, która nie da się wyjaśnić zasadami fizyki, to równocześnie odmawiam człowiekowi wolnej woli. Nie będę się tutaj bawił w niuanse, można zajrzeć do innych moich wpisów. Głównej tezy się jednak nie wypieram. CZŁOWIEK JEST ŚWIADOMY, ALE NIEKONIECZNE WEWNĘTRZNIE WOLNY.
Może tylko to dodam, że gdybym zamiast napisać, że człowiek ma niematerialną świadomość, napisał, że człowiek ma duszę, wyszłoby jeszcze gorzej, bo nie jestem religijny, a co do nieśmiertelności mojej świadomości, to wolałbym być mile zaskoczony niż arogancko zakładać ją a priori.
Jesienny sezon filozofowania wypada zacząć autorefleksyjnym pytaniem. Dlaczego uważam, że człowiek ma niematerialną świadomość, a nie jest metafizycznie wolny?
O jednej sprawie chciałbym wspomnieć od razu. Jest to różnica między poczuciem wolności a poczuciem świadomości?
To jest sprawa czysto subiektywna i nie będę się upierał, jeśli wygląda to inaczej u tych, co to czytają. Ale argument za wolnością naszych decyzji mógłby przebiegać następująco.
Ja się czuję wolny. Jest bardzo mocne poczucie, wręcz elementarna oczywistość. Trzeba bardzo silnych argumentów, żeby to moje poczucie zakwestionować. (Ja rozumiem, że takie argumenty się pojawiają i prowadzę z nimi dyskusję, ale muszą to być mocne argumenty).
Tak samo jest ze świadomością. Mam poczucie świadomości, introspekcyjnie mam dostęp do swoich uczuć i myśli. Jest to mój do nich prywatny dostęp. Materialista mi powie, że to wszystko iluzja i będzie używał mocnych argumentów. Będę z nim dyskutował, ale tak łatwo się nie poddam, tak jak nie zrezygnuję łatwo z twierdzenia, że widzę przed sobą komputer, na którym powstaje ten wpis.
Argumenty argumentami. Przyjdzie na nie czas. Ale uwaga!
Dla mnie jest duża różnica w punkcie wyjścia. Otóż tak, jak zawsze mam poczucie, że jestem istotą świadomą, to co do poczucia mojej wolności ja bym się zastanawiał. Właśnie przed chwilą znowu się najadłem, a bardzo chciałbym schudnąć.
Nie znaczy to, że moja introspekcja działa cały czas. Ale zawsze mogę ten tajemniczy perceptor uruchomić. Nie znaczy też, że jestem świadomy wszystkiego co się ze mną dzieje. Ale na pewno zawsze mogę myśleć choćby trochę (chyba że mnie zamroczą w narkozie). Ale kiedy myślę, to zdaję sobie sprawę, że nawet jeśli mogę robić, co chcę (miękka definicja wolności), to nie zawsze mogę chcieć, co chcę (filozoficzna definicja wolności).
Wniosek jest taki: moje poczucie własnej świadomości jest dużo bardzo oczywiste niż poczucie wolności. Często czuję się wewnętrznie przymuszony.

Thursday 26 August 2021

JAK PRZYRZĄDZIĆ LUBCZYK?

 z archiwum - piątek, 25 lutego 2011




Badanie miłości jako procesu chemicznego może budzić zastrzeżenia. Ale wczoraj na biurku mojej szefowej widziałem artykuł mówiący w ekranowej chemii między bratem Pittem a jolly Angeliną i brakiem tejże chemii między faraonem Jerzym Zelnikiem a Barbarą Brylską (też małżeństwem).
Dlatego na prośbę mojej koleżanki Joasi zamierzam podać, jakie trzy składniki chemiczne składają się na ludzką miłość. Skąd to wiem? Z „Radiolab”, o którym pisałem w poprzedniej notce. Skąd oni wiedzą? Od jakiegoś naukowca, który wsadził niejednego zakochanego pod skaner i patrzył, co się przelewa w jego głowie.
1) Dopamina (miłość romantyczna) – potężny drag wywołuje w nas pasję i przyjemny nastrój i czujemy się po niej jak po zażyciu kokainy. Miłość jest dragiem, zupełnie dosłownie. (Z drugiej strony kokainę zażywał także Sherlock Holmes, a ten się w nikim nie zakochał, nawet w Watsonie, za to przeważnie był w depresji).
2) Norepinefryna (o ile dobrze usłyszałem, bo angielski nie jest moim językiem ojczystym) (aspekt fizyczny miłości, może żądza). Dopamina sama w sobie jest bezużyteczna, bo uczucie, które wywołuje jest bezkierunkowe. Dopamina daje nam ogólny przyjemny nastrój, norepinefryna łączy go z konkretną osobą (tzw. ukochanym) a także miejscem. Amerykański mówi, że norepinefryna daje infatuation (zaślepienie, namiętność do kogoś). Serce ci bije, skóra się poci, ręce robią się kleiste, kolana się chwieją.
Ale z oboma dragami jest problem. Działają one krótkoterminowo (choć silnie) i na pewno nie dociągną nas do małżeństwa i dzieci.
3) Oksytocyna (przywiązanie) – gdybyśmy ciągle byli na haju dopaminy i oksytocyny, tobyśmy oszaleli. Daje zadowolenie, może poczucie towarzystwa, przyjaźni, poniekąd szczęścia, zobowiązania życiowego, że dwoje ludzi będzie się o siebie troszczyć w dobrym i złym czasie, może – w ostatecznym rozrachunku – miłość.
Miłość wymaga całego trójkąta miłosnego, menage de trois. Wywar miłosny, lubczyk, składa się z trzech składników. Wszystkich trzech, a nie na przykład dwóch lub jednego. Amor trójcę lubi. Pamiętajcie o tym dziewczyny.
Wasz wielbiciel
(źrodło: http://www.radiolab.org/blogs/radiolab-blog/2007/aug/28/this-is-your-brain-on-love/
PS. Ciekawe, czy jak pójdę do apteki, to dostanę wszystkie trzy ingredienty i czy to poskutkuje. Czy może lepiej sprawdzić w dr. Googlu.

Monday 23 August 2021

BYLE ICH TYLKO NIE WPUSZCZAĆ

 

Z mojego archiwum

 

Bloguję i fejsuję od 15 lat, ale z niektórych moich wypocin ostały się strzępki, odkąd mi agorka wszystkie blogi skasowała. Wydra ich głaskała. Od czasu do czasu wrzucam coś albo z mojego dysku albo z aplikacji „Wayback”, która pilnuje tego, żeby moje i wasze kompromitujące wypowiedzi nie dały się skasować.

Ten kawałek jest o piratach, ale wynika z niego, że 11 lat temu coś tam o uchodźcach jeszcze pisałem i to bynajmniej nie w takim konserwatywnym duchu, jak obecnie. Poszukam, bo mnie samego ciekawi…

 

wtorek, 31 sierpnia 2010

 

 

Byle ich tylko nie wpuszczać

Dzisiaj o piratach. Nie piratach intelektualnych, którzy potrafią wpaść w prawne tarapaty, ponieważ umieścili w necie dwie piosenki Eweliny F., tylko o prawdziwych, spod czarnej flagi z Jolly Rogerem, nożem w zębach i kałaszem w ręku.

Uprzemysłowione demokracje podkreślają znaczenie zasady praworządności, ale miewają bardzo pragmatyczny stosunek do prawa. Pisałem już o tym przy okazji problemu uchodźców. Piraci morscy stanowią zagrożenie nie mniejsze niż intelektualni. Ci u wybrzeży Somalii porwali i trzymają w niewoli 395 zakładników i 18 statków (także z naszej części świata). Mogę sobie wyobrazić, że dawniej prawo nie miałoby żadnych dylematów. Złapany pirat zawisnąłby na rei wyrokiem nie sędziego tylko kapitana. Jak teraz zachodnie bandery zwalczają piractwo?

Kapitan duńskiego statku patrolowego „Absalom” otrzymuje meldunek, że piraci atakują statek jakiegoś kraju UE. Bierze kurs na łódki piratów, aresztuje zbirów i zawiadamia władze kraju UE, że przestępcy są do odebrania. Kraj UE odpowiada: nie jesteśmy zainteresowani. Tej samej jeszcze nocy duński kapitan wysadza piratów na opuszczonej plaży w Somalii (Mogą sobie dalej piratować). Po cichu – podkreśla kapitan. Dlaczego po cichu. Bo Somalia łamie prawa człowieka, a Dania ani żaden inny kraj nie może deportować ludzi do kraju łamiącego prawa człowieka.

 A więc jednak praworządność?

 Ale dlaczego, żaden kraj europejski nie chce wsadzić do więzienia piratów porywających jego obywateli? Był jeden wyjątek. Otóż ten sam kapitan statku patrolowego, po wielu biurokratycznych dyskusjach i postoju w porcie przez dwa tygodnie (wtedy nie patrolował wód), zdołał jednak kiedyś przekazać piratów władzom holenderskim. Stanęli przed sądem i dostali wyroki więzienia, np. pięć lat odsiadki w Holandii. Ale od razu oświadczyli, że Holandia im się podoba (a w Somalii mieliby kłopoty) i być może dostaną azyl polityczny. Kraje europejskie się boją, że skazujące wyroki mogą nawet zachęcić uchodźców politycznych do zostawania piratami. Po co się tłuc przez pół Afryki, przekupywać przemytników, podróżować przez Europę w kontenerach i.... być złapanym w Dover. Można zostać piratem, dać się skazać, nauczyć się w więzieniu języka (co też musi trwać parę lat) i zdobyć tam cenne „biznesowe” kontakty.

 Można zrozumieć tę motywację, by nie aresztować piratów, ale jest to zawieszenie zasady praworządności. Trudno bowiem generalnie zalegalizować kidnaping. Więc jednych porywaczy wsadzamy do więzienia a innych nie. Z punktu widzenia litery prawa jest to trochę arbitralne.

 Pozostaje tylko przyjrzeć się, jak problem piratów rozwiązuje się w praktyce. Kenia zgodziła się osądzić niektórych piratów (choć jest przerażona ich liczbą). Jest tego zaleta: śmiecie z trzeciego świata zostają w trzecim świecie. Szkoda, że nie jest odwrotnie. (Raport ONZ sugeruje, że somalijskie piractwo jest spowodowane nielegalnym połowem i zrzutem odpadów toksycznych w wodach somalijskich przez zachodnie statki. Rybacy stali się piratami, bo ryby wyzdychały.)

Ale najważniejsza metoda to jednak płacenie okupu. Płacą go armatorzy, (na pewno nie chcą, by ich statki pozostały bez marynarzy, bo nikt nie chciałby się pakować w takie piekło. Piraci żądają coraz wyższych stawek, traktując poprzedni okup jako minimalny przy negocjowaniu następnego. W Somalii piraci są traktowani jako ludzie sukcesu, tak jak europejscy piłkarze. Po prostu przywożą do tego biednego, zniszczonego wojną kraju gotówkę. Piractwo to też przemysł, w który można zainwestować, trochę tak jak w innych krajach kupuje się akcje firm, tutaj też można stać się „akcjonariuszem” statku pirackiego. Z czasem piraci staną się bogaczami i będą kontrolować rząd, policję, banki, kto wie: wytwórnie płytowe. Będą zwalczać innych piratów, także intelektualnych.

 Źródła

(http://en.wikipedia.org/wiki/Piracy_in_Somalia)

(fragment z Wikipedii)

In 2008 the British Foreign Office advised the Royal Navy not to detain pirates of certain nationalities as they might be able to claim asylum in Britain under British human rights legislation, if their national laws included execution, or mutilation as a judicial punishment for crimes committed as pirates.[

http://www.bbc.co.uk/programmes/b00sxtby#synopsis

Saturday 21 August 2021

 WZLOT I ZMIERZCH WOLNOŚCI SŁOWA.

(na marginesie artykułu Jarka Gryza w Gazecie Wyborczej)
Zaraz po skończeniu studiów filozoficznych, a więc już dawno temu, byłem przekonany, że rząd nie powinien mówić nam o tym, jaka jest prawda, nie powinien karać za kłamstwo. Jarek Gryz w swoim niedawnym artykule w GW powołuje się nawet na wyrok Sądu Najwyższego USA, według którego kłamstwo podlega ochronie jako wolność słowa.
Oczywiście nawet John Stuart Mill dopuszczał wyjątki w zakresie wolności słowa: dzieci, „barbarzyńcy”, agitator podburzający tłum do podpalenia magazynów zboża, tych wyjątków było niedużo. Kiedyś jednak porozmawiałem z pewną sędziną i zorientowałem się, że w sądzie jest jednak obowiązek mówienia prawdy. Nie rozumiałem wtedy po co, bo proces jest kontradyktoryjny i potencjalnemu fałszowi ktoś inny przeciwstawiałby prawdę, a i tak sąd rozstrzygałby na podstawie dowodów. Dopiero potem zrozumiałem, że proces sądowy może przebiegać lepiej, szybciej i efektywniej, jeżeli spodziewamy się, że na przykład wszyscy świadkowie mówią prawdę. A przynajmniej mają taki obowiązek pod przysięgą i pewnie pod jakąś karą.
Jarek pisze, że według Sądu Najwyższego kłamstwo podlega ochronie jako wolność słowa, ale to prawie na pewno nie dotyczy kłamstwa oświęcimskiego, no bo jak? Przyzwyczailiśmy się to tego kolejnego wyjątku, ale on nie jest taki oczywisty? Bo jeśli kłamstwo oświęcimskie, to czemu nie kłamstwo katyńskie? W każdym razie kłamstwo oświęcimskie doprowadziło do skazania na więzienie Davida Irvinga w Austrii. Nie ma co się nad nim litować, ale było to skazanie badacza/historyka za to, że napisał książkę, że miał takie a takie poglądy. Niewygodna sytuacja z punktu widzenia kogoś, kto rozczytywał się w sokratycznych dialogach Platona. My też mieliśmy podobny przypadek w Polsce, może trochę inny. Nie ma co żałować Dariusza Ratajczaka jako historyka. Ale człowieka żal.
Do kłamstwa oświęcimskiego przychodzi nam dodać kłamstwo kowidowe. Nie wiem, czy jest jeszcze legalne, ale niedługo pewnie nie będzie. Kłamstwo w sprawie zmiany klimatu. Wyszliśmy od Johna Stuarta Milla, według którego w sprawie wolności słowa rząd nie miał nic do gadania, albo niewiele do gadania, a dochodzimy do sytuacji, kiedy to rząd będzie mówił, co jest prawdą a co nie. Dlaczego damy mu tak duże uprawnienia. Dlatego, że jest jeszcze coś takiego, jak precautionary principle. Kiedy naszej ziemi grozi zagłada, to nie będziemy się w liberalne subtelności bawić.
21 sierpnia 2021 r.

Montauroux we Francji

https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,27446747,dlaczego-mamy-zalew-manipulacji-bo-w-demokracji-falszywe-informacje.html?fbclid=IwAR1mD2hK_RTAPtzynn0fX3JEDZBTNWKqyQkjwpEuCkTNB2yPK_4ekF3E1K8

Friday 13 August 2021

TEN DRUGI LIŚĆ

 

Parę dni temu napisałem, że nie ma dwóch jednakowych liści, mając na myśli, że nie ma dwóch ludzi o jednakowych poglądach. Wpis nie poszedł mi do końca tak jak chciałem. Zamiast skupić się na zasadzie, którą chciałem wypowiedzieć, pogubiłem się trochę w szczegółach moich poglądów, które mnie samemu wydawały się pokręcone, ale paru kolegom i koleżankom po prostu banalne.
Teraz mi się wydaje, że największa tajemnica tkwi nie w tym, że ludzie mają bardzo różne poglądy tylko w tym, że twój bliźni, bez względu na to, jak absurdalny pogląd wyznaje, często weń wierzy, jest przekonany o jego prawdziwości. To jest prawdziwa psychologiczna zagadka. Wydaje się, że jest niemożliwe wierzyć w to, w co wierzy Iksiński, ale dla niego jego własne poglądy są zupełnie naturalne.
Co więcej, on nie może uwierzyć, że ja wierzę w to co wierzę. Dla niego to są prawdziwe absurdy. Znaczy moje poglądy.
Drugi liść jest prawdziwy i autentyczny. I jest z tego samego lasu.
Tu też Leibniz się kłania. Facebook to zbiór monad. A monady oglądają tylko same siebie. Choć pono jest w tym wszystkim jakaś metoda, znaczy harmonia.

Wednesday 28 July 2021

FENOMENOLOGIA PRYWATYZACJI

 Z mojego archiwum


Wbrew temu, co można by myśleć, bywało już w Polsce prawie równie źle, jak teraz. Były już w Polsce na przykład problemy z prywatyzacją, kiedy ludziom myliły się zera w liczbach i baliśmy się, że kraj się nie wypłaci. Wypisałem sobie wtedy na ekranie komputera takie myśli nieostrzyżone, które nazwałem.......

Fenomenologia prywatyzacji - dwa paradoksy (2009-12-27)


W prasie awantura wokół oceny planu Balcerowicza w związku z wypowiedzią Macieja Gduli. Biorą w niej udział najlepsi publicyści. Na tym blogu będzie skromniej. Zwrócę uwagę na dwa paradoksy będące źródłem niepowodzeń w zakresie prywatyzacji (bo i takie były). Wszyscy wiemy, że przedsiębiorstwa sprywatyzowane często działają efektywniej. Doświadczenia z Rosji (a może nawet i z naszego kraju) pokazują, że dzika prywatyzacja niesie duże koszty społeczne. A ci, którzy nie uczą się na błędach, muszą popełniać je znowu. W tym roku wypłatą dużego odszkodowania zakończyła się 10-letnia wojna o PZU. W prasie dużo o tym pisano, ale brakowało mi wniosków – exactly what went wrong? Czekałem, co powie w wywiadzie profesor Balcerowicz – zawiodłem się: same ogólniki. Skoro milczą eksperci, pozwólcie zabrać głos filozofowi amatorowi. Może przynajmniej częściowo, odwołując się do starej filozoficznej metody paradoksu, uda mi się odpowiedzieć pytanie, dlaczego dobra prywatyzacja jest trudna:

1) PARADOKS WYCENY. Jak byśmy nie próbowali, prywatyzowanego przedsiębiorstwa nie da się w sposób nie budzący zarzutów wycenić. Załóżmy, że przedsiębiorstwo jest sprzedawane za 100 złotych. Inwestor za tyle je kupuje i po jakimś czasie podnosi jego wartość do 300 złotych (nierzadko dokonując inwestycji i podnosząc wydajność pracy). Musi się w tym momencie pojawić krytyka, że przedsiębiorstwo sprzedano za tanio. No zgoda, może nie trzeba było sprzedawać aż za 300, ale przewidując, że po prywatyzacji przedsiębiorstwo zwiększy swoją wartość, może trzeba było sprzedać za 200.

Weźmy inny wypadek. Po prywatyzacji wartość firmy spada do 50 złotych. Pojawi się zarzut, że źle został dobrany inwestor strategiczny, że można było je sprzedać komuś takiemu, kto zrobi z niego prężną spółkę. A jeżeli wartość spadnie do zera, czyli przedsiębiorstwo zostanie zamknięte? Wówczas pada zarzut, że nowy właściciel celowo kupił przedsiębiorstwo, żeby je zamknąć, bo po co mieć konkurencję.

A jeśli wartość przedsiębiorstwa się nie zmieni, czyli będzie dalej 100? To wówczas jest pytanie, po co w ogóle prywatyzacja, skoro wszystko pozostaje po staremu.

(W przypadku PZU mieliśmy unikalny w skali światowej przykład, kiedy spółka została sprzedana lub obiecana nowemu właścicielowi po dość niskiej cenie, z jakichś jednak powodów pozostała pod zarządem państwowym i osiągała dużo lepsze wyniki niż firmy prywatne).

Ktoś powie: można sprzedać za tyle, za ile ktoś inny chce kupić. Ale w prywatyzacjach padają często zarzuty o łapówkarstwo. Najbardziej przejrzystą jest prywatyzacja przez giełdę. Ale nie musi ona doprowadzić do sprzedaży najbardziej korzystnej. Sprzedaż dobremu inwestorowi strategicznemu bywa ponoć bardziej korzystna.

2) PARADOKS URZĘDNICZY. Nie chodzi mi o to, że urzędnicy blokują prywatyzację. Jest to raczej domena polityków. Chodzi mi o zupełnie inne zjawisko. CHOCIAŻ PRYWATYZACJA PROWADZI DO ODURZĘDNICZENIA GOSPODARKI REALIZUJĄ JĄ URZĘDNICY.

Najbardziej konsekwentnymi zwolennikami prywatyzacji są neoliberałowie. Jeśli obecnie, w następstwie kryzysu, za coś się ich krytykuje, to chyba bardziej za rozregulowanie gospodarki i zmniejszenie roli nadzoru, niż za podkreślanie roli sektora prywatnego. Równocześnie jednak neoliberałowie walczą z obecnością urzędników w gospodarce. Chcieliby ich rolę sprowadzić do absolutnego minimum. Nie chodzi mi przy tym o publikacje naukowe autorów neoliberalnych, których wstyd powiedzieć nie znam (posługiwałem się wikipedią). Chodzi raczej o pewne zwulgaryzowane wypowiedzi prasowe (google dostarcza przykładów), w których urzędników określa się, nierzadko słusznie, mianem urzędasów. (Typu „Żaden urzędas nie będzie decydował, co jest dla mnie dobre”) Gdyby jednak neoliberałowie mieli się od tych wypowiedzi odciąć, to i tak jest ich cechą definicyjną, iż walczą o ograniczenie administracji państwowej w gospodarce. I bardzo dobrze!

Problem jest jednak taki, że prywatyzację przeprowadzają nie kapitaliści, tylko właśnie urzędnicy i (nie bójmy się tego słowa) politycy. Kapitaliści tego zrobić nie mogą bez posądzenia o stronniczość. Jeśli chcą pomóc przy prywatyzacji, muszą zawiesić działalność gospodarczą i stać się (choćby na chwilę) urzędnikami. I teraz najważniejszy paragraf:

Prywatyzacja potrzebuje urzędników absolutnie światowej klasy, nie tylko kompetentnych, z wyczuciem biznesu, ale i nieprzekupnych (więc świetnie opłacanych). Tylko skąd takich brać? Gdyby ktoś nawet miał zadatki na specjalistę od prywatyzacji, to gdzie nabierze doświadczenia, skoro prywatyzacja jest aktem jednorazowym, usunięciem pewnej aberracji (zdaniem neoliberałów), a innych twórczych zadań myśl liberalna dla urzędników nie przewiduje. Materiał ludzki, który zajmuje się prywatyzacją jest więc z założenia gorszy, niż siedzących po drugiej stronie stołu negocjacyjnego przedstawicieli biznesu. Prawdopodobnie nie da się tego uniknąć, ale i tak stanowi to duże ryzyko dla państwa (denominowane w miliardach złotych)

Te dwa paradoksy (1) niemożliwość dokonania dobrej wyceny i (2) gospodarkę prywatyzują nielubiane urzędasy czynią prywatyzację zadaniem prawie że niewykonalnym. A przecież w tym, co piszę, jedynie musnąłem polityki, kosztów społecznych, sprawiedliwości. Ale od tego to mamy specjalistów aż za wielu.


Mam jeszcze dodatek


PRYWATYZACJA W ROSJI


Ponieważ szczegóły prywatyzacji w Rosji nie są aż tak dobrze znane, pozwalam sobie przytoczyć bardzo wyważony opis tego zjawiska z wikipedii. (Tu macie po rusku)

W roku 1995, w obliczu ostrego deficytu budżetowego i pilnie potrzebując funduszy na wybory prezydenckie w roku 1996 rząd przyjął program "kredyty za akcje" zaproponowany przez bankiera Vladimira Potanina i zatwierdzony przez Anatolija Chubaisa, wówczas wicepremiera, w ramach którego niektóre z największych aktywów państwowych aktywów przemysłowych (w tym akcje Państwa wn Norilsk Nickel, YUKOS, LUKoil, Sibneft, Surgutneftegas, Novolipetsk Steel, Mechel) zostały wydzierżawione w drodze przetargów za pieniądze pożyczone rządowi przez banki komercyjne. Przetargi nie były jednak dostatecznie konkurencyjne, ponieważ były kontrolowane głównie przez faworyzowanych insajderów. Ponieważ ani kredytów ani dzierżawionych przedsiębiorstw nie zwrócono na czas, efektywnie mieliśmy tu do czynienia z formą sprzedaży po bardzo niskiej cenie. Z ekonomicznego punktu widzenia był to oszałamiający sukces [citation needed], ponieważ rząd ostatecznie przestał subsydiować nieefektywne wówczas przedsiębiorstwa a ich wyniki znacznie się poprawiły[citation needed] pod nowymi właścicielami, przyczyniając się wzrostu ekonomicznego w Rosji w pierwszych latach 21 wieku [citation needed]. Jednakże, proces ten był postrzegany przez wielu jako nieuczciwy. Właśnie program "kredyty za akcje przyczynił się do powstania całej klasy rosyjskich oligarchów biznesu, którzy skupili w swoich rękach potężne aktywa, powiększając jeszcze lukę bogactwa w Rosji i przyczyniając się do niestabilności politycznej. Co więcej, w średnim okresie, program ten istotnie zaszkodził rosyjskiemu wzrostowi, ponieważ oligarchowie zdali sobie sprawę, że ich zakupy mogłyby potraktowane przez przyszłe rządy jako wyłudzenia, dlatego próbowali wyprowadzać aktywa z rządowych przedsiębiorstw, zamiast działać na rzecz ich wzrostu.