Sunday 30 August 2020

Z teki HOracego Rumpole'a

Niech was ręka boska broni przed pomyśleniem, że ja choć trochę lekceważę problemy, o których mowa w filmie Sekielskiego. To, o czym piszę, to jednak coś innego. Miłość między kochankami w bardzo nierównym wieku, z których jeden jest in loco parentis bywała w filmach prezentowana różnie. Zacznę i od razu skończę, że były pretensje do Polańskiego i (jak słyszałem) Wajdy. Nie wszystkim się podobał film „Sara” Ślesickiego 1) W 1971 roku był film fracuski „Umrzeć z miłości”. Ona jest nauczycielką w wieku balzakowskim. On 16-letnim młodzieńcem, można powiedzieć Pani Eliza i Pan Sułek. Ale to nie komedia, tylko tragedia. Nauczycielka została skazana na rok więzienia i popełniła samobójstwo. Seks z małoletnim był wtedy we Francji nielegalny. Ale uwaga. Sympatia widzow i reżysera jest zdecydowanie po stronie kochanków a nie społeczeństwa, które zabilo ich miłość. I na dodatek niesprawiedliwie potraktowało, kobietę, bo gdyby to była miłość mężczyzny z młodą dziewczyną to (może akurat we Francji) nie byłoby wielkiego problemu. 2) Serial „Rumpole of the Bailey” jest chyba w Polsce nieznany. Odcinek o którym mówię zbudowany jest wokół romansu sympatycznego nauczyciela, zdaje się Nigela Haversa, z panną dostatecznie młodą, żeby nie mogło być kłopotów. Dziewczyna jest dość niesympatyczna, w czasie rozprawy sądowej daje ro zrozumienia, że tylko podpuszczała nauczyciela. Nauczyciel sprawia wrażenie zakochanego po uszy. Zarówno prokuratorka, jak i obrońca instynktownie nie lubią „smarkuli” i szybko dochodzą do porozumienia, że wyrok powinien być uniewinniający. Ale dowiaduje się o tym sędzia, nie podoba mu się ta sprawa, i wydaje bardzo surowy wyrok z odsiadką. „Nigdy nie jest tak, że tylko sympatyczni ludzie są niewinni, a wśród winnych nie znajdzie się niejeden sympatyczny”. Na nic nie zdaje się obrona Rumpole’a, który mówi sądowi, że był przypadek starego osła, którego młoda dziewczyna wodziła za nos. Nawet skazanemu się to nie podoba. Po wyroku skazany nie kontaktuje się z obrońcą. Unika go jak ognia. Sędzia tłumaczy obrońcy (Rumpolowi). „Z jego punktu widzenia twoja wina jest większa niż moja. Ja mu tylko zabrałem wolność, a ty mu zabrałeś miłość i złudzenia”. Wszystko to było w czasach, kiedy age of consent był wyższy niż teraz. Ale miano go obniżyć. W Anglii zniesiono właśnie karę za homoseksualizm, ludziom się wydawało, że w przyszłości będzie mało praw i zakazów. Że będzie wolno wszystko albo prawie wszystko. Trudno sobie jednak wyobrazić, by społeczeństwo przestało chronić dzieci przed drapieżnym seksem dorosłych. Interesujące byłoby natomiast pytanie, czy w dzisiejszych czasach ktoś by się odważył opublikować Lolitę.

Nowy Kołakowski (Jak być socjalistyczno-prawicowym nacjonalistą?

Jak być socjalistyczno-prawicowym nacjonalistą? Leszek Kołakowski napisał kiedyś rozprawę: “Jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą?”. Mówi ona o tym, że we współczesnym świecie (było to czterdzieści lat temu) myślimy eklektycznie, raz jak lewicowiec, innym razem jak prawicowiec, a jeszcze innym jak centrysta. Pod tym względem niewiele się zmieniło. Ci, którzy chcieliby widzieć u władzy konsekwentną partię polityczną, winni przestać głosować. I znam co najmniej parę osób, które przestały. Bo zobaczmy, jak to jest na przykładach. Jestem socjalistą i zależy mi na dobru ludu. Ale moje doświadczenie wskazuje, że próba zorganizowania społeczeństwa na wzór którejś z socjalistycznych utopii zawiodły. Nie sprawdza się metoda centralnego planowania. Anarchistyczne zaś komuny trudno pogodzić z globalną gospodarką. Muszę więc odwołać się do zgniłego kapitalizmu. To droga np. New Labour. Jestem prawicowcem i nienawidzę podatków. Uważam urząd skarbowy za najgorszego złodzieja. Nie płacę podatków. Ale dzisiaj rano dowiedziałem się, że nad granicą stoi wróg (tylko przykład). Muszę szybko powołać do życia armię. Ale nie mam pieniędzy, bo to, co miałem w kasie państwowej, rozkradli złodzieje, bo w państwie bez podatków nie ma policji. Wprowadzam więc opodatkowanie. Ale odtąd w podobny sposób będę mógł uzasadnić każdy podatek i wydatek. W moim państwie podatki będą zatem wysokie. Jestem obywatelem świata i uważam różnice skóry i fonetyki za powierzchowne. Bracie czarny i żółty: jesteście mi drodzy! Mniejszości narodowe: w naszym kraju jest was za mało, zwłaszcza niemieckiej, ukraińskiej i rosyjskiej! Ja dzielę ludzi na mądrych i głupich i jest mi obojętne, czy ja jestem Polakiem i czy oni są Zulusami. W normalnych krajach, takich jak Australia, nikt nie pyta o narodowość. Z doświadczenia jednak widzę, że kraje, w których jest za dużo mniejszości narodowych, mają problem. Dawniej Jugosławia, dziś Ukraina, jutro może Wielka Brytania. Ja może jestem obywatelem świata, ale inni współobywatele nie są. Dla nich różnice narodowe mają znaczenie. Ponieważ chcę mieszkać w stabilnym i spoistym kraju, nagle zaczynam myśleć jak jakiś Roman. Zaczynam cieszyć się, że Polska jest jednonarodowa i biała jak ekran tego komputera. To oczywiście niesłuszne, ale czy niejeden polityk tak nie myśli. Zaczyna jak kosmopolita, kończy jak nacjonalista. Kołakowski napisał, że Międzynarodówka głosząca eklektyczne (konserwatywno-liberalno- socjalistyczne poglądy) nigdy nie powstanie, bo nie będzie mogła obiecać ludziom, że będą szczęśliwi. Ale czasy polityków-filozofów minęły. Dziś nikt nie obiecuje powszechnego szczęścia. Natomiast jak się dobrze przyjrzeć, to może się okazać, że wszystkie partie po cichu wcielają wszystkie zaprezentowane tu poglądy. I pseudosocjalistyczne, i łżeliberalne, i prawdziwie nacjonalistyczne. Różnica jedynie w akcentach i niuansach. Ale może ja się mylę… wtorek, 22 kwietnia 2014

Saturday 29 August 2020

zawód reporter

Chciałbym, choć to niemożliwe, tak na własny użytek, odtworzyć siebie z czasów, gdy miałem 14, 16, 18 lat. Nie pisałem wtedy pamiętnika, w ogóle miałem trudności z pisaniem, a szkoda. Po usunięciu rzeczy kompromitujących mielibyśmy obraz zupełnie innej osoby niż teraz. Mam te refleksje, bo jestem teraz (z okazji tej francy) na wsi, gdzie nie ma dobrego internetu i gdzie musiałem sięgnąć do najbardziej mrocznych czeluści mojego zewnętrznego twardego dysku i oglądam filmy w rodzaju Jaquesa Tati i Antonioniego. Zostały mi z mojej pirackiej fazy rozwoju. Jaques Tati, który w czasach dźwiękowych robił filmy w stylu niemych filmów Chaplina (nawet lepsze, bo z dźwiękiem), to ulubiony reżyser mojej mamy. Ciągle mówiła o „Wakacjach Pana Hulot”. A jak ja zrozumiałem „Play Time”? Dla Tati była to groźna wizja, wizja Francji zamerykanizowanej. Jego ukochany Paryż zaczyna znikać wśród nowo budowanych wieżowców. Co na to dwunastoletni Marek? Spacerując po kursie dżudo, na który wątłego Marka zapisała mamusia, w zagruzowanych jeszcze okolicach ulicy Przemysłowej (niedaleko szkoły patointeligentów, chwilowo online), myślałem sobie, wtedy w 1972 roku: „Czemu Warszawa nie jest tak wspaniała jak Paryż? Czemu nie ma w niej tak wystrzałowych wieżowców? Chciałbym, by i nas był tak nowoczesny port lotniczy. Świetnie to Pan Tati pokazał.” Zupełnie poważnie, zapewniam was. Albo oglądam teraz „Zawód reporter” Antonioniego o dziennikarzu wzorowanym na Ryszardzie Kapuścińskim (żart, ale może tak to wtedy odbierałem). Film jest, by powiedzieć to najkrócej, o lękach egzystencjalnych. Moje jedyne lęki egzystencjalne związane z tym filmem to były takie, że ja nigdy nie będę podróżował po Europie, a już na pewno nie po Afryce, jak Jack Nicholson, a już zdecydowanie na pewno nie w towarzystwie Marii Schneider, uosobienia marzeń seksualnych mojego pokolenia. Ja i Maria Schneider – dobre sobie! Może nawet bym się wtedy do tego nie przyznał, ale ze świata, który Antonioniemu wydawał się trochę po marksistowsku absurdalny, widziałem głównie blichtr. Siedzę tu w kartkowej, gierkowej Polsce, a życie przepływa gdzieś dalej. A dzisiaj patrzę na ten film bardziej z nostalgią i żal mi Marii Schneider. A co do Nicholsona, to dopóki nie doskoczę do internetu, to sobie nie przypomnę, czy żyje czy nie. Kałużyński Zygmunt kiedyś pisał, że inaczej postrzegano film Polańskiego „Noż w wodzie” w Polsce i za granicą. W Paryżu: w świat mieszczańskiej rutyny wkrada się chłopak-buntownik-kontestator, nie do końca belmondo. W Polsce: zupełnie normalny chłopak z akademika łapie na stopie auto i poznaje rodzinę partyjnego kacyka (bo kogo w Polsce w latach sześćdziesiątych stać było na prywatny jacht?). Oglądajcie Antonioniego! To taki włoski Zanussi, ale zadbał atrakcyjną scenerię tych swoich filozoficznych dyrdymałków. A kiedy wy teraz pojedziecie do Barcelony, Sewilli czy w ogóle do Andaluzji? Nawet na jeziora w ślad za Polańskim byłoby ciężko.

Myśl globalnie, działaj lokalnie

Myśl globalnie, działaj lokalnie W tym roku mieliśmy wysyp skrajnej anarchistycznej lewicy. Każda lewica ma problem z pojęciem patriotyzmu. Nic dziwnego, że Piłsudski wyleciał z PPS, a Gomułka poszedł siedzieć za odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne. Ale obecny miot anarchistów ma z patriotyzmem jakieś szczególne problemy. Po prostu nie przypominam sobie, by jakiś stalinista powiedział „Polsko ty hóju”. Zajrzałem do znajomej „lewackiej” grupy, gdzie często się wypowiadam. „Za co ma tą Polskę kochać?”. „państwo to wróg naturalny obywatela. Kochanie go to jak związek przemocowy i syndrom sztokholmski”. „trudno kochac taką Polske”. „A jest jakiś ustawowy obowiązek kochania Polski?”. Można powiedzieć: Michał Sz. jest podejrzany o chuligaństwo, ale widać też, że i wielu radykalnych lewicowców ma problem. Bo lewica jest internacjonalistyczna. Nie myśli kategoriami jednego kraju, ale całego świata. Bo to jest sztandar całej ludzkości i te rzeczy. Proletariat nie ma flagi o kolorach żadnego kraju. W tym kontekście bluzg Michała, pozostając wulgarny, byłby nawet zrozumiały. Na szczęście tak być nie musi. Bo jest jeszcze inne hasło „Myśl globalnie, działaj lokalnie”. Nie wiadomo, kto je wymyślił, ale wiadomo, co to hasło mówi. Można myśleć w kategoriach internacjonalistycznych, ale działania należy rozpoczynać od własnego kraju. Trzeba w swoich poczynaniach uwzględniać miejscową kulturę, w ogóle zacząć od jej poznawania. I pilnować, by wtedy, gdy realizujemy idee światowej rewolucji, nie zagubił się interes własnego kraju. Kiedy myślimy o ziemi, naszej ojczystej planecie, nie wolno nam skrzywdzić naszej małej ojczyzny.

Sartre z papierośnicą

wtorek, 24 maja 2011 Sartre z papierośnicą Jestem dualistą przede wszystkim dlatego, że trudno mi zaprzeczyć, że mam do swoich stanów psychicznych prywatny, niematerialny, „kartezjański” dostęp. Nie zwalnia mnie to jednak z szukania argumentów obalających moje stanowisko filozoficzne. Jest ich parę, ale najbardziej podoba mi się argument, który nie zawsze jest wspominany. A musi on być dobry, bo głoszą go przedstawiciele zarówno filozofii anglosaskiej, jak kontynentalnej (cokolwiek miałoby to znaczyć). Kartezjusz głosił mniej więcej tyle, że jeśli nawet we wszystko wątpię, to zdaje sobie z tego sprawę. Więc w jakiś sposób myślę. Wydawałoby się, że jest to oczywisty, wręcz banalny argument. Jednak nie musi być prawdziwy. Jean Paul Sartre i Gilbert Ryle zwracają uwagę, że przeważnie nie jest tak, że myślę o czymś (na przykład o wakacjach) i równocześnie zdaję sobie z tego sprawę. Zdam sobie z tego sprawę dopiero za moment. Na razie myślę o wakacjach a potem dopiero o myśleniu o wakacjach. Introspekcja to pewnego rodzaju wspomnienie, odnoszące się co prawda do bardzo niedawnej przeszłości, ale jednak. Sartre podaje przykład z papierosami. Jest wojna i papierosy racjonują. Gorączkowo przeliczam papierosy w papierośnicy, żeby sprawdzić, czy wystarczy mi ich do końca miesiąca. Czynię to zupełnie bezrefleksyjnie. Dopiero jak mnie kto zapyta, uświadomię sobie, co robię, i bez trudu dam właściwą odpowiedź, dotyczącą jednak tego, co robiłem przed małą chwilą. Przeżycie i świadomość tego przeżycia to nie są stany równoczesne. Ryle zwraca uwagę na to, że pogodzenie świadomości I samoświadomości bywa czasami co najmniej psychologicznie trudne, bo nie można być oszalałym z furii i równocześnie, na zimno, zdawać sobie z tego sprawę. Nie jest to też za bardzo potrzebne, bo chwilę potem, gdy ochłoniemy, zdamy sobie sprawę, że byliśmy wściekli. Wniosek: introspekcja jest retrospekcją. Teraz wniosek. Jeżeli „postrzeganie wewnętrzne”, „postrzeganie naszych stanów wewnętrznych” jest w istocie wspomnieniem, to wszystkie nasze wspomnienia są z samej natury zawodne. (Temat ten także wałkował Wittgenstein przy okazji tzw. problemu języka prywatnego, który przy pewnym przeformułowaniu nie wydaje mi się taki głupi.) Dlatego „Ja myślę” nie jest już filozoficznie pewne, choćbym sobie zdawał sobie z mojego myślenia sprawę, bo zdarzenie mentalne, z którego zdaję sobie sprawę, poprzedza sam fakt zdawania sobie sprawy. Nawet jeśli mam dostęp prywatny do swoich przeżyć psychicznych, to żadne z nich nie jest pewne (bo są zdarzeniami przeszłymi) i nie mogę na ich podstawie udowodnić niczego, np. tego, że istnieję, ale nawet tego, że mam świadomość. Świadomość może być równie dobrze iluzją podawaną mi przez „kartezjańskiego” demona, który podsuwa mi fałszywe wspomnienia. Albo iluzją tego typu, które lubi obalać nauka, np. że to słońce wschodzi a ziemia stoi w miejscu Istnienie świadomości jest równie niepewne, co istnienie materii. Przeciwko argumentowi Ryle’a i Sartre’a można się bronić. Chyba nic mi nie zabrania myśleć o kilku rzeczach na raz. Tak jak w szkole równocześnie odrabiałem lekcje i jednocześnie słuchałem radia, albo (o zgrozo) oglądałem telewizję. Ale to, co przedstawiłem powyżej, to groźna dla dualisty możliwość. Wyraża się ona hasłem „Introspekcja to retrospekcja”, prawdziwe zarówno zarówno dla Sartre’a jak i dla Ryle’a. Jest możliwe, że wszystkie kartezjańskie sądy mają właśnie taki charakter. Jest też możliwe, że nie mają. Ale kto to rozstrzygnie. Filozofowie zasiali zwątpienie. Moje „ja” zawsze mi trochę ucieka w przeszłość. Nie daje się złapać

Paradoks strzały

Paradoks strzały Aż się dziwię, że Zenon, autor chyba z sześciu paradoksów, żadnego z nich nie poświęcił czasowi teraźniejszemu, który (jak by się temu dobrze przyjrzeć) ani nie nie istnieje ani nie może istnieć, bo go zaraz przeszłość pochłonie, gdy tylko z przyszłości się wyłoni. Bardzo mi zależało, by znaleźć taki paradoks u Zenona, ale to jest niemożliwie. Uniemożliwia to statyczny charakter tej filozofii. Raczej należałoby zajrzeć do Heraklita. Weźmy na przykład jeden z paradoksów Zenona. Jeżeli chwilę definiujemy (podobnie jak punkt w geometrii, który nie ma wymiarów) jako cos o zerowym czasie trwania, to strzała musi pozostać nieruchomo, nie może poruszać się w locie. Paradoks strzały mówi, że po to, by miał miejsce ruch przedmiot (np. lecąca strzała) musi zmieniać zajmowaną przez siebie pozycję. W każdej danej chwili czasu (pozbawionej długości, bo tak rozumieli chwilę starożytni) strzała ani się nie porusza do miejsca, w którym się znajduje ani do miejsca, w którym się nie znajduje. Nie może się poruszać do miejsca, w którym jej nie ma, ponieważ nie upływa żaden czas, żeby się tam przesunęła, nie może się przesunąć tam, gdzie już jest, ponieważ już tam się znajduje. Innymi słowy, w żadnej chwili nie pojawia się żaden ruch. Jeżeli wszystko jest bez ruchu w dowolnej chwili, a czas jest całkowicie złożony z chwil, wówczas ruch jest niemożliwy. (Swoją drogą niech mi jakiś matematyk wytłumaczy, jak to jest możliwe, że odcinek, który składa się z punktów, ma w ogóle długość. Przecież punkty długości nie mają i ile ich by nie było, nie dodadzą odcinkowi nawet centymetra.) Ale ja mam akurat paradoks odwrotny. Dowodzi on tego, że nie istnieje czas teraźniejszy. Wszystko, co wydaje nam się czasem teraźniejszym, czymś trwałym, statycznym, od razu staje się przeszłością, ucieka nam w przeszłość, gdy tylko o tym pomyślimy. Oto piszę pewien wyraz na komputerze. Zanim to sobie uświadomiłem, zacząłem pisać kolejny wyraz, a dotychczasowy wyraz odszedł w przeszłość. Dlaczego ten a nie inny paradoks, o tym na końcu tej notki. Ale zaciekawiło mnie to, że paradoks czasu teraźniejszego (którego właściwie nie ma) przypomina paradoks introspekcji (która znika) i którą Sartre i Ryle, chcieli zrównać z krótkoterminową pamięcią. INTROSPECTION IS RETROSPECTION. A dlaczego to wszystko takie ważne. Ponieważ aż dwa nurty filozoficzne: epikureizm i stoicyzm każą nam (każde na swój sposób) mysleć kategoriami teraźniejszości i nie myśleć ani o przyszłości ani teraźniejszości. W szczególności, taką postawę zaleca Marek Aureliusz, o którym znowu w następnej notce. wtorek, 13 grudnia 2011, markiz.witkowski poleć znajomemu » śledź komentarze (rss) » Tagi: paradoks strzały Marek Aureliusz paradoksy Zenona Komentarze dziadulus 2011/12/13 14:02:52 Tu matematyk ;] Wśród pojęć podstawowych matematyki jest obok punktu także prosta. I odcinek z definicji nie jest zbiorem punktów, tylko wycinkiem prostej. I nie warto zarzucać, że prosta jest zbiorem punktów, ponieważ: a) Prosta jest pojęciem niedefiniowalnym, tak więc nie jest 'czymś' składającym się 'z czegoś'. Ona po prostu jest. b) Prosta jest nieskończona. Tak więc określony fragment nieskończoności, ograniczony z obu stron, ma w sposób oczywisty konkretną długość. - dziadulus 2011/12/13 14:24:44 Teraz przyszła mi refleksja, że w zasadzie matematycznie można wyjaśnić ten paradoks. Tzn - błędnym założeniem jest, że teraźniejszość jest okresem czasu o zerowej wartości. Teraźniejszość jest czasem nieskończenie krótkim, ale niezerowym. Trochę podobnie jak w przypadku ciągu 1/n, gdzie za 'n' wstawiamy kolejne liczby naturalne. Każda kolejna uzyskana wartość będzie mniejsza (1, 1/2, 1/3, 1/4, ..., 1/99999999, ...) i cały ciąg będzie dążył do zera, ale zera nigdy nie osiągnie. I tak mówiąc o teraźniejszości możemy użyć dowolnego przybliżenia (do godziny, minuty, sekundy, milisekundy), ponieważ nasza zdolność poznawcza nie ogarnia wartości nieskończenie małych. W każdym razie to, że ich nie ogarniamy nie znaczy, że nie istnieją i nie upływają nieskończenie szybko. Zwykle i tak mówiąc o teraźniejszości mamy na myśli dosyć grube zaokrąglenia i chyba to jest szczególnie mylące przy próbie ścisłego jej przeanalizowania. - markiz.witkowski 2011/12/13 15:00:27 Dziękuję bardzo, teraz będę wiedział - markiz.witkowski 2011/12/13 15:35:02 Na pewno moje pytania są trochę z matematycznego przedszkola. Ale przecież np. okrąg to juz ewidentnie składa się punktów. A circle is the set of points in a plane that are equidistant from a center point. Punktów nie można mierzyć. A ich zbiór ma na przykład obwód? (Tak nawiasem mówiąc, filozof czy logik pedant się zapyta, w jakim sensie używamy pojęcia zbiór. Może tu jest pies pogrzebany) - markiz.witkowski 2011/12/13 15:58:26 Co do rozumienia pojęcia chwili, to wygląda na to, że starożytni rozumieli je jako pozbawione czasu trwania. Może dlatego, że nie znali pojęcia czegoś nieskończenie małego. Ale ta chwila pozbawiona trwania wydaje się mało intuicyjna. Chwila może trwac nawet krótko, ale musi trwać - Gość: lafcadio, *.aster.pl 2011/12/13 16:45:39 Ruch (ściślej prędkość) jest pochodną położenia. Matematyka umożliwia zbadanie, jak "wygląda" nieskończenie mała zmiana położenia (ale nie zerowa), w ten sposób mierząc prędkość. W przyrodzie nie ma zerowego czasu, innymi słowy, świat jest dyskretny. Co za tym idzie, rozważanie czym jest "teraźniejszość" jest dość jałowe - to po prostu puste pojęcie stworzone dla wygody, nie mające odbicia w rzeczywistości. Paradoks znika. - markiz.witkowski 2011/12/13 17:20:53 Ale jak jest z tym okręgiem, chciałbym wiedzieć - markiz.witkowski 2011/12/13 17:41:51 @ Gość: lafcadio, nat-kro53-146.aster.pl "to po prostu puste pojęcie stworzone dla wygody, nie mające odbicia w rzeczywistości" Kto je stworzył i po co? - Gość: lafcadio, *.aster.pl 2011/12/13 19:55:40 Okrąg to zbiór wszystkich punktów, leżących w danej odległości od środka. Punktów tych jest nieskończenie wiele, jednocześnie są one bezwymiarowe - wiemy więc CZYM jest okrąg, ale na pytanie "Jak to możliwe, że coś, co długości nie ma, tworzy coś, co długość posiada?" nie ma odpowiedzi. To tak, jakby zero pomnożyć przez nieskończoność - nie wiemy ile to jest. Ogólnie rzecz biorąc, twory takie jak okrąg, prosta czy granica w nieskończoności nie istnieją realnie. Możemy je opisać językiem matematyki, a używanie wobec nich języka potocznego, zakorzenionego w zmysłowym pojmowaniu świata, może być zwodnicze. Jeszcze wyraźniej widać to w fizyce kwantowej i relatywistycznej, gdzie podstawowe zasady naszego pojmowania są bezużyteczne. Odpowiadając na pytanie: rodzimy się z przekonaniem, że istnieje "teraz". Potrzebujemy czasu teraźniejszego. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek istniał język, który nie potrzebowałby jakiejś formy określenia teraźniejszości. - 0x00 2011/12/14 14:47:38 "Tak nawiasem mówiąc, filozof czy logik pedant się zapyta, w jakim sensie używamy pojęcia zbiór. Może tu jest pies pogrzebany." Owszem, tu jest pies pogrzebany, w każdym razie według teorii mnogości zapoczątkowanej przez Georga Cantora, która zrewolucjonizowałą całą matematykę. Bo to właśnie zbiór jest pojęciem pierwotnym, niedefiniowalnym, podobnie jak pojęcie należenia do zbioru (zbiór może być pusty, wtedy nic do niego nie należy). Potrzebny nam jest jeszcze zestaw aksjomatów (najczęściej używany jest zestaw Zermelo-Fraenkela z aksjomatem wyboru) i już możemy od podstaw budować cały gmach matematyki, w którym wszystko jest ściśle i precyzyjnie zdefiniowane, a paradoksy Zenona przestają być paradoksalne. "jak to jest możliwe, że odcinek, który składa się z punktów, ma w ogóle długość. Przecież punkty długości nie mają i ile ich by nie było, nie dodadzą odcinkowi nawet centymetra." Najważniejsze w tym jest to "ile ich by nie było" - to jest właśnie ta kwestia, która spędzała Cantorowi sen z powiek. Ile jest punktów w odcinku? Odpowiedź, że nieskończenie wiele nie jest zbyt precyzyjna, jest nieskończenie wiele różnych nieskończoności... Ściślej ujmując (bo pytanie "ile?" sugeruje, że te punkty można policzyć, tymczasem jest to niemożliwe): jaka jest moc zbioru punktów zawierających się w odcinku? Cantor odkrył, że zbiór punktów składających się na odcinek prostej jest równoliczny ze zbiorem punktów składających się na całą prostą: pierwszy zbiór jest podzbiorem drugiego, ale obydwa mają taką samą moc. Za Cantorem mówimy, że zbiory te mają moc continuum. Żeby mówić o długości, trzeba mieć zdefiniowaną tzw. metrykę (odległość) jest to funkcja spełniająca określone warunki, która przyporządkowuje dowolnej parze punktów dodatnią liczbę rzeczywistą. Pojedynczy punkt rzeczywiście nie ma długości, nie ma żadnego sensu pojęcie długość w odniesieniu do pojedynczego punktu. Ale odcinek to zbiór wszystkich punktów pomiędzy dwoma określonymi punktami skrajnymi, a liczba przyporządkowana przez naszą metrykę parze owych skrajnych punktów to właśnie długość odcinka. Sprzeczności nie ma. Owszem, możemy zdefiniować chwilę jako pojedynczy punkt w czasowym continuum, tylko że wtedy nie możemy mówić, że ma ona zerowy albo nieskończenie krótki czas trwania - dla takiej chwili pojęcie czasu trwania w ogóle nie ma sensu. Taka chwila nie może być oczywiście dostępna naszemu poznaniu, za to w naukach przyrodniczych się sprawdza idealnie. - markiz.witkowski 2011/12/17 11:36:10 Jestem bardzo i niesłychanie wdzięczny za ten komentarz. Generalnie wyczuwałem, że tu nie chodzi o zbiór w sensie naiwnym, intuicyjnym (Leśniewskiego, jak stos jabłek na straganie). Że to musi być zbiór teoriomnogościowy. Ale ja nie jestem matematykiem. Zresztą tylu matematyków Cantora w swoim czasie nie rozumiało i naprawdę szkoda faceta (i jeszcze paru innych matematyków też mi żal). Jeszcze raz przeczytam te komentarze. Ale generalną myśl chyba rozumiem. Trzeba wyjść poza naiwne rozumienie zbioru i rekonstruować to wszystko w teorii mnogości licząc się jednak z tym, ze na parę pytań jak na przykład na pytanie "Jak to możliwe, że coś, co długości nie ma, tworzy coś, co długość posiada?" nie ma odpowiedzi. Jeszcze raz dziękuję - jantek-filozof 2012/03/16 16:42:15 Hmmm... a mi się wydaje że co do samego paradoksu pies jest pogrzebany gdzie indziej... Mam na myśli dwa (jak dla mnie błędne) założenia. Jak mówiliście o tym czy istnieje czy nie teraźniejszość to ja bym powiedział że teraźniejszość w sensie fizycznym nie istnieje, ale w sensie empirycznym (tzn. to jak my widzimy naszy mózgiem świat) istnieje i raczej nie jako wyżej wspomniana chwila tylko jako okres bez konkretnej długości. Dlatego że obserwujemy teraźniejszość wydaje się nam że ona istnieje naprawdę. Nie jest poprawnym aby myśleć o teraźniejszości w sensie czasu i przestrzeni, lecz jako człowiek w świecie złożonym z zdarzeń jak najbardziej. Drugi jak dla mnie błąd to to że czas się składa z "chwil". Jak rozumiem chwila to jedna "klatka" czasu gdzie wszystko jest nieruchome. Z tego by wynikało że każda cząstka ma swoją konkretną pozycję. Czyli jeżeli mamy dwie następujące po sobie chwile i poruszające się ciało to według "teorii chwil" nie można między dwie pozycje tego ciała włożyć jeszcze jednej. Zgodnie ze zdrowym rozsądkiem jednak zawsze będzie można znaleźć pozycję pomiędzy. Jeżeli nie to musimy założyć że cząsteczki pozycje cząsteczek można przedstawić tylko i wyłącznie za pomocą liczb całkowitych (mam na myśli jakąś bardzo małą miarę. Nie chodzi mi oto że dwię cząstki nie mogą się znajdywać 1,5 metra od siebie tylko że jeśli dzielimy czas na najmniejsze możliwe kawałki to przestrzeń musimy tak samo podzielić). Tzn. że najmniejszą część przestrzeni nazwiemy analogicznie do chwili np. miniodległością (nazwy nie przychodzą mi zbyt dobrze ;-)) to cząsteczki nigdy nie będą mogły znajdować się 563646,2 miniodległości od siebie. Jeśli dobrze mi się wydaje to ta teoria miniodległości jest niezgodna z zasadą nieoznaczności Heisenberga a to znaczy że musimy zmieniać kolejne teorię co jest niezgodne z Brzytwą Ockhama. W skrócie mówiąc teoria chwil wyklucza zasadę nieoznaczności Heisenberga. Tak więc cały paradoks znika kiedy uznamy że "teoria chwil" jest błędna, a dokładnego położenia ciała nie da się zmierzyć. Nie piszę tego jako matematyk czy fizyk więc mogę się mylić :-) Bardzo fajnego bloga prowadzisz. Chyba będę tu częściej wpadał a jak Bóg da to może rozkręcę kiedyś swojego :-) Wszystkiego dobrego! Pozdrawiam. Jantek

Szafa Imeldy Marcos

niedziela, 06 marca 2011 Szafa Imeldy Marcos Nauka ruguje religie z coraz to różnych obszarów życia. Wygląda również na to, że również z tych obszarów, gdzie religia wydaje się zdecydowanie lepsza. Chodzi o tworzenie dziwnych wizji naszego świata i wręcz mitologicznego ujmowania naszego w nim miejsca. Mam wrażenie, że żadna religia nie wymyśliła jeszcze takich bajek, jakie płyną ze współczesnej fizyki. Podobno nasz świat powstał jako bardzo mały przedmiot, którego nie zauważylibyśmy w tym pokoju. Niemniej jednak ważył on już wtedy parę kilo. Od tego czasu bardzo się rozszerzył, nadal rozszerza, i podobno jest w nim co najmniej 20 miliardów gwiazd. Niemniej nie jest jedynym światem, tylko jednym z nieskończenie wielu pęcherzyków, z których każdy jest osobnym kosmosem. To nie nauka, to monadologia. Tylko, że te dziwaczne teorie wynikają jakoś z konieczności przeprowadzania bardzo skomplikowanych obliczeń związanych z pomiarem świata, są zatem bardziej niebezpieczne od religii, bo w przeciwieństwie do dogmatów religijnych są (mam nadzieję) empirycznie uzasadnione. Tylko, że prosty człowiek tego nie sprawdzi, a nie możemy wszyscy być fizykami. Ale czasem pojawiają się idee, które mogą mieć ciekawe i niepokojące konsekwencje, a do których zrozumienia nie potrzeba skomplikowanej matematyki, choć pochodzą od fizyków, którzy mają więcej doktoratów, niż ja lewych i prawych skarpetek. Idee, które tak naprawdę są filozoficznymi paradoksami. Jest nią na przykład teza, którą głosi fizyk Brian Greene , że każdy człowiek ma w kosmosie (bardzo, bardzo daleko od Ziemi) swojego dokładnego sobowtóra, który myśli tak samo jak on, i robi to samo co on. Na przykład, ja teraz wpisuję notkę do blogu, ale to samo robi inny Marek Witkowski bardzo daleko stąd. Notka wpisywana przez mojego dalekiego kosmicznego kuzyna ma dokładnie tę samą treść, tę samą szatę graficzną, wpisywana jest na tym samym bloxie. Co więcej, takich Marków Witkowskich jest nieskończenie wiele, tak jak nieskończenie wiele jest dokładnych odpowiedników Mlecznej Drogi, Układu Słonecznego i Ziemi z jej inteligentnym życiem. Aż głowa boli. Jak to uzasadnić? Za pomocą tzw. Problemu Szafy Imeldy Marcos. Chodzi o żonę filipińskiego dyktatora, która nigdy nie chciała się pojawić dwa razy w tym samym stroju. Dlatego sprawiła sobie szafę z tysiącem sukni i kostiumów oraz 500 parami butów. Wielu dziennikarzom wydało się to oburzająco dużą liczbą, ale: 1) wiele kobiet ma też duże garderoby, 2) taka szafa wystarcza jedynie na wieloletnie panowanie. Gdyby Marcosowie mieli rządzić wiecznie, Imelda musiałaby jednak od czasu do czasu pojawić się w tym samym stroju. Zakładamy, że kosmos jest nieskończenie wielki. Drugie założenie to takie, że każdego człowieka da się rozłożyć na skończoną (choć bardzo dużą) liczbę elementów. Wszystkie nasze myśli to (zakładamy) stany naszego mózgu, a te można zredukować do stanów jeśli już nie atomów, to cząstek elementarnych. Można zatem uznać, że człowiek to skończona kombinacja cząstek elementarnych. Tak samo nasza galaktyka. Też jest skończoną kombinacją cząstek elementarnych. Wyruszamy w kosmos. Z ziemi możemy widzieć jedynie 42 miliardy lat świetlnych kosmosu, ale możemy też wędrować dalej. W miarę naszej wędrówki napotykać będziemy galaktyki o różnych kombinacjach cząstek elementarnych albo nawet i ludzi, ale ponieważ podróż nasza trwa w nieskończoność, w końcu liczba tych kombinacji się wyczerpie i niektóre kombinacje zaczną się powtarzać. Napotkamy więc te same galaktyki, planety i ludzi. Ten sam człowiek to będzie człowiek składający się z takich samych cząstek elementarnych. [Dodam od siebie: od razu tu widzę paradoks – trudno mi będzie spotkać samego siebie, bo ja już z ziemi wyleciałem, więc mój sobowtór musiał opuścić planetę ziemię bis. Ale teoria zakłada, że spotkam wielu ludzi podobnych do siebie]. Teoria jest frapująca, ale czyni kilka założeń: 1) Wszechświat ma być nieskończony (nie wszyscy się z tym zgadzają), 2) Musi być jakoś jednorodny – wszędzie muszą być jakieś gwiazdy i planety – a co będzie jak od pewnego momentu nie będzie nic tylko pusta przestrzeń, albo inne prawa fizyki? 3) Człowiek rzeczywiście musi dać się podzielić na jakieś skończone „atomy”. A co jeśli świadomość nie da się zredukować do materii? [Wszechświat zaludniony Markami Witkowskimi jest koncepcją tak paradoksalną, że można by to potraktować jako argument za dualizmem. Warto to rozwinąć?] No ale zawsze muszą być jakieś założenia. Więcej na temat szafy Imeldy Marcos w podkaście Radiolab. Jak zwykle, trochę dodałem od siebie. http://www.sffaudio.com/?p=3072

Friday 28 August 2020

Anzelm i dowód ontologiczny

wtorek, 18 grudnia 2012 Anzelm i kamień filozoficzny 1. Podany przez św. Anzelma aprioryczny (to znaczy: nieopierający się na żadnych przesłankach) dowód na istnienie Boga (tzw. dowód ontologiczny) jest przedsięwzięciem niebywałym. Dowodzi się istnienia Boga na podstawie samej analizy jego pojęcia, bądź definicji. Ponieważ z samej definicji Bóg jest istotą doskonałą, to wszystkie swoje cechy musi mieć w najlepszym gatunku. Musi być najmocniejszy, najmądrzejszy, wszechmogący, wszechwiedzący (nic lepszego nie może być pomyślane). Musi też istnieć, bo gdyby nie istniał, to właśnie istnienie dzieliłoby go od doskonałości („existence is a perfection”). Więc Bóg istnieje i to istnieje w sposób konieczny. Tak twierdził nie tylko Anzelm, ale i Kartezjusz, może po trochu Leibniz, może Spinoza (choć niektórzy w to wątpią) a swoją wersję dowodu ontologicznego podał również genialny logik Godel 2. Ale apriorycznie dowodzi się także nieistnienia Boga. Może nie w tak dostojnych gremiach jak scholastyczne seminaria, ale na zwykłych lekcjach religii. Niejeden poczciwy katecheta musiał sobie radzić z mędrkowatymi uczniami na lekcji religii podczas omawiania pojęcia wszechmogącego Boga. „Proszę księdza, jeśli Bóg jest wszechmogący i może wszystko stworzyć, to czy może stworzyć kamień, którego nie będzie mógł podnieść”. Wniosek: Bóg jest istotą sprzeczną i jako taka nie może istnieć. Chyba że może zlekceważyć prawa logiki. 3. Jest coś dziwnego w tym, że z samego pojęcia Boga próbowano wyprowadzać zarówno jego istnienie, jak i nieistnienie. Innymi słowy, na podstawie definicji Boga dowodzono raz tego, że Bóg istnieje w sposób konieczny, a raz tego, że nie istnieje w sposób konieczny. Problem w tym, że wielu filozofów uważa, że przynajmniej dowód ontologiczny jest niewiele wart. Istnienie bowiem nie jest cechą („predykatem”), a w każdym razie nie musi być jako cecha traktowane. Hume ( a za nim Kant) zwracają uwagę, że istniejąca moneta ma dokładnie te same cechy co moneta nieistniejąca: kształt, kolor ciężar, różnią się tylko tym, że jedna jest a drugiej nie ma. Cokolwiek można sobie wyobrazić jako istniejące, można sobie wyobrazić jako nieistniejące. To, że coś istnieje, nie jest częścią niczyjej definicji. 4. Ludzie wierzący też żadnych dowodów nie potrzebują. Powiedzą, że realności Boga i tak pojąć nie można. Swoją wiarę w Boga opierają na mocnych przeżyciach i intuicjach, które sprawiają, że istnienie Boga jest dla nich oczywiste. Ja takich przeżyć nie mam, ale nie będę nawet przez chwilę wątpił, że są niezwykłe i wspaniałe. I podważać istnienia tych przeżyć, ani wątpić w szczerość ludzi religijnych, bo sam mam podobne przeżycia co do tego, że świadomość jest czymś innym niż materia. Od czasu do czasu próbuję te intuicje jakoś jak to mówią Anglicy „explain away”, ale macham ręką i pytam: po co?. 5. Mimo to, zadaję sobie też pytanie, czy dowód ontologiczny Anzelma musi dowodzić tego, co ma dowodzić. Ma z niego bowiem wynikać, że Bóg istnieje. Ale jeśli byśmy założyli, że Bóg jednak nie istnieje, to musielibyśmy uznać, że pojęcie Boga jest sprzeczne (co jest zresztą wnioskiem w punkcie 2). Intuicyjnie rzecz biorąc, Bóg może nie istnieć. Istnienie Boga jest faktem przygodnym. Skoro istnienie Boga jest faktem przygodnym, a z anzelmowskiego pojęcia Boga ma wynikać jego koniecznie istnienie, to coś z tym anzelmowskim pojęciem Boga musi być nie w porządku. (Skądinąd Leibniz zwracał uwagę, że po to, by po anzelmowsku dowodzić istnienia Boga, trzeba najpierw dowieść niesprzeczności tego pojęcia, chociaż akurat on w to nie wątpił). 6. Za parę dni popatrzę, czy się w piątce nie pogubiłem. (materiał faktyczny na podstawie podkastu; jeśli będą jakieś wątpliwości, trzeba jeszcze raz tej audycji wysłuchać) 11:02, markiz.witkowski , Anzelm https://web.archive.org/web/20121104161915/http://www.bbc.co.uk/iplayer/episode/b01mwx64/In_Our_Time_The_Ontological_Argument
Czy demokracja ubezpiecza przed głodem (niektórych na pewno tak)? ze starego blogu (poniedziałek, 05 listopada 2012) Jak to właściwie jest z demokracją i głodem. Amartya Sen twierdzi, że demokracjach głód na dużą skalę po prostu nie występuje. Ale demokracja nie jest panaceum na wszystkie bolączki. 1) Między demokracjami toczyły się wojny. Dość obszerna listę łatwo znaleźć w wikipedii . Ale na polskojęzycznym blogu wystarczy wspomnieć wojnę polsko-litewską z roku 1920. Nigdy nie pomyślałem o tej wojnie w tym właśnie kontekście, ale to ciekawy przykład. A w pierwszej wojnie światowej były demokracje po obu stronach (pewno, że niedoskonałe), tak jak w drugiej wojnie po obu stronach były dyktatury. 2) Demokracja nie chroni przez korupcją, co jest tak oczywiste, że już dalej nie będę pisał 3) Demokracja nie chroni przed epidemią. Demokratyczne obecnie kraje afrykańskie mają radykalnie wyższy wskaźnik AIDS niż zamordystyczne kraje islamskie. A olbrzymia epidemia grypy, która przetoczyła się przez Europę po pierwszej wojnie światowej. [pisałem to wiele lat przed kowidem] 4) Demokracja nie chroni przed nędzą Dlaczego demokracja miałaby chronić przed masowym głodem? Wyjaśnienie jest mniej więcej takie, że gdyby miało dojść do masowego głodu, to napisano by o tym w gazetach i żywność dla potrzebujących, by się znalazła, niekoniecznie z zagranicy, bo głód nie zawsze jest wtedy, jak nie ma żywności, tylko wtedy, kiedy nie dociera ona do potrzebujących. Natomiast w dyktaturze problem głodu by po prostu ukryto, jak to wielokrotnie bywało. Amartya Sen porównuje Chiny z Indiami. Chiny są totalitarną dyktaturą, a Indie demokracją. Oba kraje mają duże problemy, ale tylko w Chinach głód wystąpił na masową skalę (o czym pisałem poprzednio) a w Indiach nie. Chodzi oczywiście o Indie niepodległe i demokratyczne, bo „za Anglika” przypadki masowego głodu miały miejsce. Ten dość atrakcyjny dla demokracji obraz mącą jednak fakty przytoczone przez autora pewnego artykułu, który znalazłem na internecie. Ktoś, kto chciałby tam, zajrzeć, jest zwolniony z dalszego czytania tej notki, bo jest tam dużo więcej materiału. Co się tam twierdzi? 1) Chiny wprawdzie miały w latach 1958-1962 epidemię głodu, ale potem już o podobnym kataklizmie nie słychać. A było wiele innych nieszczęść, jak rewolucja kulturalna, czteroosobowa banda, Tien-an-Men i generalnie totalitaryzm ma się dobrze 2) W Indiach miała miejsce zielona rewolucja, a mimo to epidemie głodu miały miejsce, np. w stanie Bihar 1967 czy Maharasztra 1973 3) W stanie Bihar, gdzie z głodu zmarło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, fakt, że Indie są demokracją, niekoniecznie pomógł. Głód stał się szybko narzędziem walki politycznej. Walka ta prowadziła do braku koordynacji walki z głodem. 4) W stanie Maharasztra, gdzie z głodu zmarło 150 tysięcy ludzi, administracja była chwalona za swoją reakcję na kryzys. Ale jak widać nie poradziła sobie z kataklizmem. 5) Najpierw małe wyjaśnienie ode mnie. Kiedyś demokracji było mało a np. w Afryce przeważały dyktatury. Od czasu jednak, gdy Wałęsa wskoczył na koparkę (a Frederic Chiluba z Zambii postanowił go naśladować) demokracje zaczęły rosnąć jak grzyby po deszczu. Także w Afryce. Ale streszczany artykuł twierdzi, że demokratyczne rządy takich krajów, jak Malawi (2002) i Niger (2005) nie poradziły sobie z epidemią głodu. Nie wyciągam jeszcze wniosków. Spór trwa. Bo przypomnijmy, że teza Amartyi Sena jest nie tylko ustaloną prawdą wśród poważnych naukowców, ale trafiła też do książki napisanej przez chińskiego Sołżenicyna https://www.researchgate.net/publication/247478202_The_Merits_of_Democracy_in_Famine_Protection_-_Fact_or_Fallacy

Thursday 27 August 2020

Roślina Gilgamesza

Roślina Gilgamesza (na zdjęciu) Jerzy Pelc kiedyś wrócił z kongresu filozoficznego i położył na biurku jakąś trawkę. Poprosił studentów, by podeszli do biurka i zadał pytanie: "Jak roślina kojarzy się wam najbardziej z filozofią?". Myślę, że profesor Bołtuć jak tu zajrzy, na pewno się nie obrazi, kiedy napiszę, że to on pierwszy krzyknął; cykuta. Cykuta (czyli hemlock) to trucizna, która musiał wypić Sokrates, kiedy skazano go za psucie młodzieży i propagowanie innych bogów niż uznaje państwo. Sam Pelc miał do młodzieży inny stosunek: "Jak nie będziecie się uczyć, to ja wam z tej cykuty przygotuję herbatkę". Arcyfilozoficzną rośliną nie powinna być jednak cykuta, lecz rośliną, której po świecie szukał Gilgamesz, Cykuta niosła śmierć, roślina Gilgamesza życie. Jest ona epitomią wszelkich paradoksów, które niesie ze sobą koncepcja nieśmiertelności. (Te dwa paragrafy dopisałem teraz, reszta ze starego blogu, którego fragmenty zamieszczam w wakacje). ........................................................................................ Pierwsza na świecie książka nie była wcale o miłości tylko przyjaźni, i to męskiej. Gilgamesz, król miasta Uruk, opłakuje śmierć swojego przyjaciela Enkidu, z którym najpierw walczył, a potem się pojednał i obaj stali się serdecznymi druhami. Gilgamesz ma odtąd jedną obsesję. Chce stać się nieśmiertelny. Odwiedza Ut Napisztima, któremu bogowie pozwolili przetrwać potop i w drodze zupełnego wyjątku uczynili go (wraz z żoną) nieśmiertelnymi. Również i Ut Napisztim daje Gilgameszowi wyjątkowy prezent. Na odjezdne mówi mu bowiem, że na dnie morza można znaleźć roślinę (typu kolcowoju – boxthorn), która nawet starcowi przywróci młodość. Gilgamesz przywiązuje kamienie do stóp, by jak nurek mógł chodzić po dnie, znajduje roślinę i zabiera ją ze sobą. Recepturę Ut Napisztima sprawdzi, gdy wróci do Uruk i pozyska do eksperymentów jakiegoś staruszka. Niestety, gdy Gilgamesz zażywa kąpieli, roślinę zjada mu wąż morski. Gilgamesz nigdy nie dowie się, czy człowiek może być nieśmiertelny. Ale czy Gilgamesz byłby szczęśliwy, gdyby uzyskał nieśmiertelność. I jaka byłaby to nieśmiertelność? Wydaje mi się, że z czysto pojęciowego punktu widzenia mamy do czynienia z dwoma rodzajami nieśmiertelności. NAPRAWIALNOŚĆ (nieśmiertelność typu pierwszego) Dlaczego ludzie umierają? Jednym z powodów jest to, że zużywają się ich ciała. Każdego z nas prędzej czy później dopadnie jakiś rak, zawał lub jeszcze co innego. Nauka – normalnie tak optymistyczna – niewiele nam tu obiecuje. Może jest za skromna, bo skoro człowiek jako gatunek ma przed sobą może miliony lat (a za sobą może kilkadziesiąt tysięcy), to kto wie, co można jeszcze osiągnąć. I jaka może być wtedy fizyka teoretyczna, medycyna i inne nauki? Może będą oparte na zupełnie innych zasadach niż teraz. I być może kiedyś będą nas naprawiać, jak dzisiaj przedmioty mechaniczne. Jak jedna część się popsuje, to pójdą do magazynu, przyniosą i wymienią. I będziemy żyli dalej. Teoretycznie, nie będzie żadnego powodu, byśmy nie trwali wiecznie. NIESKOŃCZONA PRZEŻYWALNOŚĆ (nieśmiertelność typu drugiego). Ale tutaj zacznie się problem. To, że teoretycznie będziemy mogli trwać wiecznie, to nie znaczy, że będziemy. Możemy się naprawiać i wymieniać w sobie części, by uniknąć śmierci, ale załatwi nas każdy większy fizyczny wypadek. Może spalenie się rakiety, w której będziemy lecieć, może wybuch sąsiadującej z naszą planetą gwiazdy. Jeżeli będziemy zawsze naprawialni, to zmieni się całkowicie nasza psychologia. Teraz śmierć, nawet tę zupełnie niepotrzebną, w wypadku samochodowym, przyjmujemy tyleż z bólem co rezygnacja. Ale otrzymawszy dar potencjalnie nieskończonego życia będziemy je cenić dużo bardziej niż teraz, kiedy wiemy na pewno, że nie zawsze będziemy żywi. Być może będziemy cierpieć na różne lęki. Będziemy się na przykład bali wyruszyć w podróż międzyplanetarną, by nie ulec spaleniu, albo czekać z niepokojem na zapowiedzianą przez uczonych katastrofę kosmiczną odległa o miliony lat. Jeśli ona nas nie załatwi, to załatwi nas śmierć cieplna kosmosu, po której nic podobno nie będzie się ruszać, a więc i życie będzie niemożliwe. Nieśmiertelność pierwszego rodzaju byłaby wielkim osiągnięciem nauki i czymś bardzo dobrym, bo dobrze jest żyć dużo dłużej niż teraz żyjemy. Ale tą nieśmiertelnością cieszy się wiele przedmiotów nieożywionych, nawet zegar z kukułką. Tylko ludzie i inna materia ożywiona jej nie mają (może poza bakteriami i wirusami). Ale nieśmiertelność drugiego rodzaju (przy rygorystycznych wymaganiach) jest raczej niemożliwa. Wszystko w przyrodzie ma swój koniec. Nawet gdyby wąż nie zjadł Gilgameszowi kolcowoju, to Gilgamesz nadal drżałby o przyjaciół (także Enkidu, gdyby został wskrzeszony). Może nawet bardziej, bo dłużej by się przyzwyczajał do ich obecności, i na pewno też dłużej by cierpiał z powodu ich nierychłej, ale raczej pewnej śmierci. W świecie nieśmiertelności typu pierwszego samobójstwa chyba nie byłyby wykluczone. Może zatem nie warto nawet marzyć o nieśmiertelności. W podkaście „Philosophy Talk” w dyskusji o nieśmiertelności pada teza, że tragedią może być niekoniecznie to, że nie jest nam dane wystarczająco dużo życia, ale to, że chcemy go coraz więcej i więcej, i że w pewien sposób pragnienie to mniej pozwala się cieszyć czasem, który mamy do dyspozycji. Może nad tym warto by popracować. Cel wydaje się trudny, ale i tak łatwiejszy niż realizacja dążenia do nieśmiertelności, która mogłaby się dla nas okazać wielkim zawodem. poniedziałek, 24 września 2012

Wednesday 26 August 2020

ALAN BENNET W KAPUŚCIE (z dawnego blogu) sobota, 04 grudnia 2010 Oczywiście i ja muszę coś napisać o Kapuścińskim. Znalazłem fragment pamiętników Alana Bennetta , w których ten wielki angielski pisarz i aktor dzieli się wrażeniami z lektury słynnego „Cesarza”. Muszę to przytoczyć po angielsku i po polsku, bo inaczej byście mi nie uwierzyli. „I am reading Ryszard Kapuściński’s The Emperor, the story of the last days of Haile Selassie. The accounts of the lowliest of the palace officials are the most interesting. Something of Oliver Sacks in the other „verbatim” accounts. It is not always easy to believe those articulate and overliterary witnesses, or to trust that words are not being put in their months.” Czytam Cesarza Ryszarda Kapuścińskiego, historię ostatnich dni Hajle Selassiego. Bardzo interesujące są zeznania najbardziej podrzędnych urzędników pałacowych. Jest tu coś z Olivera Sacksa w innych „dosłownych” relacjach. Nie zawsze łatwo uwierzyć tym wygadanym i nadmiernie literackim świadkom lub wierzyć, że nie wkłada im się słów w usta.” Tyle lat przez książką Domosławskiego, w której prześwietlono naszego wielkiego podróżnika i pokazano, że czasem zachowywał się jak krasnoludek Koszałek Opałek, na co Bennett (który w zakresie dialogu ma słuch nie gorszy niż Pinter) zwraca z genialna intuicją uwagę. Chociaż ze wszystkich odbrązawiających książek, ta jest najżyczliwsza dla autora, o którego dorobku myślowym chciałbym też kiedyś napisać, raczej pozytywnie. Życzliwa dla autora – to trzeba podkreślić. Rodzinie może być raczej smutno (ale to już inna historia). cytat z książki Alan Bennett Writing Home faber and faber London Boston 1994

Monday 24 August 2020

Tryptyk prawniczy

Praworządność (tryptyk prawniczy) W tym roku aaaggggora skasowała mój blog i nagle stałem się właścicielem kilkuset „rozprawek”, z którymi nie mam co robić. Bo część z nich miałem w kopii, a cześć odzyskałem za radą syna za pomocą aplikacji Way Back Machine. Określenie: „w internecie nic nie ginie” nie jest już dla mnie abstrakcyjne. Istotnie, w internecie rękopisy nie płoną, nawet gdy zostaną „spalone”, czyli skasowane. Zachowuje się bowiem i publicznie dostępne są przeszukania google’a. Trzy osobne wpisy połączyłem w jedną całość. Czytajcie z przymrużeniem oka. Ja się na tym nie znam. Bardziej ćwiczenie intelektualne, niż żarliwie wyznawane przekonania. 1. „Wiem dopóki nie pytasz”. Pewne pojęcia wydają się oczywiste. Ale jeśli trochę pogrzebać, to umyka z nich treść. Może wcześniej też jej nie było. Weźmy pojęcie praworządności. Co w nim może być kontrowersyjnego? Dlaczego mielibyśmy chcieć innego państwa niż praworządne, w którym wyroki sądu i decyzje urzędników nie zależą (wyłącznie) od czyjegoś widzimisię ani widziwamsie, ale podlegają ustawom. A jednak jest problem, o czym mogą się przekonać mieszkańcy praworządnego państwa, jeśli zawłaszczy je dyktator-szaleniec. Wykorzysta wówczas wyrobiony nawyk społeczeństwa do przestrzegania prawa, by zrealizować swoje zbrodnicze plany. Zacznie też modyfikować prawo a zasada praworządności (pod rządami niesprawiedliwego prawa) stanie się niebezpieczna. Krótko mówiąc: Hitler. Nawet zajrzenie do Wikipedii pokazuje, że teoretycy praworządności dostrzegają ten problem. W związku z nim powstała nie jedna, ale dwie koncepcje praworządności. Koncepcja praworządności formalnej (to w polskiej Wikipedii – w angielskojęzycznej nazywa się: praworządnością „cienką”) Według tej koncepcji, by być praworządnym, wystarczy przestrzegać prawa, jakie by ono nie było (ważna jest forma a nie treść). Wydaje mi się, że według tej teorii kat będzie zawsze zachowywał się praworządnie, choćby zamordował tysiące ludzi. Twarde prawo lecz prawo. Koncepcja praworządności materialnej (praworządności grubej). Według tej koncepcji, aby w ogóle można było mówić o praworządności, samo prawo musi być moralne. Tutaj kat będzie równie zbrodniczy (a w każdym razie niepraworządny) jak rząd, który ustanowił go katem. Przy tym podejściu do praworządności ważna jest również treść prawa. Pierwsza koncepcja jest do niczego. Ale i druga nie jest za dobra. Jeżeli za każdym razem, kiedy zastanawiamy się, czy przestrzegać jakiegoś przepisu, musimy się zastanowić, czy jest to przepis uczciwy, to może skróćmy sobie czas i postępujmy uczciwie, nie patrząc na to, co mówi na ten temat prawo. I na pewno w wielu przypadkach jest to słuszna droga. Ta koncepcja praworządności może doprowadzić nas do wniosku, że prawo jest zbędnym rusztowaniem i że lepiej skupić się na etyce, która powinna być źródłem każdego dobrego prawa. Trzeba jednak poczynić pewne zastrzeżenie. Nie wszystkie przepisy mają oczywisty wymiar etyczny – przepisy drogowe mają raczej wymiar porządkowy – lepiej tu nie filozofować, tylko uważać, by nas samochód nie przejechał. W ogóle w wielu sytuacjach warto zaufać prawu, zwłaszcza jeśli nie znamy się na rzeczy (jak na przykład w zawiłych kwestiach księgowych). Po co sobie komplikować życie? Prawo potrafi być mściwe. Chodzi mi o sytuacje, w których prawo bywa oczywiście niesprawiedliwe, albo choćby głupie. Jeżeli uznajemy koncepcję praworządności materialnej, to nie mamy gwarancji tego, że przestrzegając prawo postępujemy praworządnie. Nie wystarczy, że prawo ustanowił jakiś rząd, nawet demokratyczny, bo i rządy demokratyczne robią rzeczy niegodziwe. Tutaj wrażliwość anarchistyczna na pewno nie zaszkodzi. Skoro władza korumpuje, to pewno korumpuje również systemy prawne. Będą jeszcze dwa wpisy o filozofii prawa, taki tryptyk, jak wcześniej o filozofii wojska. Darujcie błędy, dopiero się uczę. 2. środa, 27 czerwca 2012 Umowa i rapier Hamleta (tryptyk prawniczy - cześć 2) Profesor Ewa Łętowska, przed laty rzecznik praw obywatelskich, opublikowała w „Gazecie Wyborczej” wywiad pt „Umowa i pięść”. Pokazuje w nim, w jaki sposób instrument prawny zwany umową przestaje być sposobem tworzenia wzajemnych zobowiązań przez równe podmioty, ale narzędziem zniewalania słabszego przez silniejszego: „Kiedyś umowa służyła wymianie dóbr i usług. Teraz zmienia się jej charakter: zaczyna rządzić. Będziemy jak te barany: pędzone może nie rzeź, ale pod spadającą pięść wolnego rynku” Uwagi profesor Łętowskiej, choć kontrowersyjne, są bardzo dobrze uzasadnione, ale ja mam spostrzeżenie dużo bardziej podstawowe. Większość umów jest podpisywana bez czytania. I tak musi być, bo niektóre są cholernie długie. Był nawet na ten temat specjalny program na BBC "To Read or Not to Read". Zwrócono w nim uwagę, że umowa dotycząca PayPala jest dłuższa niż Hamlet Szekspira. Redaktorzy programu wynajęli nawet szekspirowskiego aktora, który napuszonym, lekko archaizowanym głosem odczytywał co nudniejsze fragmenty. Moja propozycja jest taka, by sądy tak długie umowy po prostu ignorowały. Filozoficznym założeniem takiej postawy byłoby to, że umowy powinny być świadomie podpisywane (co wydaje mi się oczywiste). A trudno sobie wyobrazić, że ktoś o zdrowym umyśle może w ogóle się spodziewać, że konsument będzie czytał umowę długości sztuki, którą inscenizatorzy skracają w teatrze. Po prostu odkliknie umowę, by przejść do kolejnego kroku. Gdyby zsumować wszystkie umowy, które podpisujemy w życiu, to mogłoby się nawet okazać, że życia naszego by nie starczyło, by je przeczytać. Wtedy świadome podpisanie tych wszystkich umów byłoby nie tylko mało prawdopodobne, ale wręcz niemożliwe. A po cóż żądać rzeczy niemożliwych? Dlatego proponuję nową zasadę prawną. Zasadę domniemania, że każda umowa, która ma więcej niż cztery strony (powiedzmy 7200 znaków), nie została przeczytana i dlatego jest nieważna. Zmusi to firmy i prawników do większej zwięzłości. Dlatego tę zasadę proponuję akurat ja. Bo żaden prawnik takiej zasady nie zaproponuje. środa, 20 czerwca 2012, markiz.witkowski 3. Nie jestem od nich gorszy (cześć trzecia tryptyku prawnego) Trzeci mój wpis dotyczący kwestii prawnych to apel o ZAMKNIĘCIE więzienia na Rakowieckiej. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko więzieniom jako takim. Nie było jeszcze społeczeństwa bez więzień, Chodzi mi o to, że ilekroć jeżdżę na rowerze do pracy, to czytam na kamiennych pamiątkowych tablicach, jacy w tym więzieniu siedzieli (i ginęli w egzekucjach) patrioci. Chodzi mi przede wszystkich o rotmistrza Pileckiego, który celowo dostał się jako więzień do obozu w Oświęcimiu, żeby przekazać swojej podziemnej organizacji informacje na temat charakteru tego obozu, a potem z tego obozu uciekł w taki sposób, że nie zaszkodził innym więźniom (Niemcy stosowali odpowiedzialność zbiorową). Przesłuchiwany i rozstrzelany na Mokotowie (za działalność wywiadowczą) miał powiedzieć żonie Oświęcim to była igraszka. Albo generał Nil – bohater AK – który próbował sobie po wojnie jakoś życie pokojowo ułożyć – został tu rozstrzelany kilka tygodni przed śmiercią Stalina. Te tablice pamiątkowe wyrażają naszą cześć dla dawnych patriotów. Ale mogą też mieć skutek niepożądany. Podobno do więzienia idą wyłącznie ludzie, którzy uważają się za niewinnych. Dla nich tablice mogą mieć charakter demoralizujący. Każdy z nich może powiedzieć: idę do miejsca, w którym przebywali najwięksi polscy patrioci. Pewno nie jestem od nich gorszy. Tablic nie da się zdjąć. Bez nich zapomnimy o stalinowskich zbrodniach. Ale więzienie da się zamknąć. Jeszcze raz napiszę to, od czego zacząłem ten wątek dwa wpisy wcześniej. Praworządność jest podporą każdego dobrze funkcjonującego państwa. Ale jest też pojęciem bardzo niebezpiecznym, bo bywa, że różnych czasach za praworządne uchodzą rzeczy diametralnie przeciwne. A jakby te rzeczy trochę pobadać, to można by domniemywać, że nie tylko budynki więzień są te same, ale również istnieje ciągłość w obrębie służby więziennej, która musiała bardzo stopniowo przechodzić od totalitaryzmu do demokracji. Zresztą, po przemyśleniu sprawy, zdecydowałem się darować tej szacownej instytucji, o której Marek Hłasko napisał: „Tu jest Mokotów. Stąd się wychodzi kwiatki wąchać od dołu”. Tylko pamiętajmy, jak względne i zmienne historycznie są pojęcia prawa i praworządności. W szczególności, za niepraworządną uchodzi niekiedy walka z tyranią. środa, 04 lipca 2012, markiz.witkowski

Saturday 22 August 2020

Boso ale z ipodem, czyli jak to się kiedyś na wakacjach we Włoszech żyło

Boso, ale z ipodem, czyli jak to się kiedyś we Włoszech na wakacjach żyło (1 września 2009) Kiedy wykazałem (sobie i wobec), że świat nie zginie z hukiem, ale ze skowytem, postanowiłem pojechać na wakacje. Siedzę teraz w Toskanii, wraz z rodziną, przyjaciółmi, naszym synkiem i ich córeczką. Wszyscy mamy nadzieję, że świat się na razie nie wypsztyka z ognistej, słonecznej, złotowłosej energii. Na razie jest bardzo, bardzo gorąco, co może być dowodem na negatywny charakter entropii. Dom jest pejzażowo położony, na skraju oliwnego i figowego gaju, ale nasze dzieci i tak wolą bambusowy zagajnik w chwilach wolnych od kąpania się w basenie. Dorośli też chodzą do basenu, choć instrukcja mówi, że jest przeznaczony wyłącznie dla dzieci. W sumie 11 tysięcy metrów na zboczu góry za 470 euro tygodniowo (dom i ogrójec). W Polsce za tę cenę dostalibyśmy najwyżej pokój na Kaszubach w pobliżu zimnego morza. Tu siedzimy przytuleni do zbocza góry podobnego do tych, które we florenckich muzeach służą artystom za tło do malowania madonn (madonna z dzieciątkiem na tle wzgórz). Zaiste, nasz ogród jest dużo większy, bo nikt z nas jeszcze całej działki nie obszedł, płot jest przeważnie niewidoczny, a pejzaż ciągnie się daleko jakby był częścią naszego ogrodu. Do góry aż do kościoła św Zyty, z pubem, który tylko w sobotę i niedzielę serwuje strawę, w dół wzdłuż zygzakowatej drogi do miasteczka, które ma łączność z Luką (zwaną przez Hanię Lutką), Pizą (zwaną przez Grzesią Pyzą) i całą resztą świata. Jak się nazywa to szczęsne miejsce. Nie powiem, zresztą nazwy miasteczka akurat nie pamiętam. Ale nie powiem dlatego, że wielkie to pustkowie, prawdziwa pustelnia parmeńska, której nie chcę reklamować. Za rok też chciałbym tu przyjechać i móc powiedzieć, jak malarz-złodziejaszek z filmu Felliniego „Niebieski ptak” „Pejzaż jak u Corota”. Czasami zresztą mamy dość tej oazy i jedziemy we dwa (albo trzy) samochody nad morze, by się wykąpać (ale tylko na godzinę, bo tłok tam straszny, a włoscy kapitaliści wykupili większość plaż i nie wpuszczają ludzi z gór). Czasem podróżujemy aż do wnętrza włoskiego buta, by zwiedzać zabytki. Nie warto, trzeba siedzieć tutaj, w miejscu, które nazwałbym ogrodem Epikura, gdyby nie to, że mój kolega Piotrek zabronił mi używać na tym blogu megalomańskich metafor. Epikur był na pewno największym filozofem. Uczył żyć w harmonii z ogrodem ziemi i nie bać się śmierci. „Śmierci nic do nas. Dopóki jesteśmy, śmierci nie ma, a kiedy jest, to nas nie ma.” A ogród to nie tylko miejsce, gdzie zbieramy owoce, ale gdzie dzielimy się nimi z naszymi przyjaciółmi, racząc ich ciekawą rozmową i oczywiście winem. W zeszłym roku byłem w Atenach i widziałem arystotelesowski ogród Liceum przerobiony na przyzwoity park miejski. Byłem też tam, gdzie ongiś znajdował się platoński gaj Akademosa, ale to już jest teren bardzo zurbanizowany i tylko kawiarnia internetowa nazywa się Plato’s Academy. Pod Atenami był też prawdziwy ogród Epikura, o którym mówi Adrea Nightingale w audycji Entitled Opinions Thomasa Harrisona (również racząc prowadzącego winem). Tego miejsca jednak nie znalazłem. Znalazłem je dopiero tu, na arkadyjskich zboczach gór Toskanii, po których aż chce się biegać nago, choć oczywiście z i-podem.

W obronie wielu bogów

piątek, 21 czerwca 2013 W obronie wielu bogów Świat nowoczesny to świat bez Boga. Bez trudu można przedstawić argumenty, dlaczego przekonanie o istnieniu Boga jest nie do utrzymania. Po pierwsze, nikt nie dowiódł jego istnienia. Po drugie, różne narody wierzą w różnych bogów. I po trzecie, z filozoficznego punktu widzenia najważniejsze, w świecie jest tyle zła, że Bóg jest albo bezsilny, albo nie tak miłosierny, jak się to powszechnie zakłada. Ten ostatni problem nazywa się problemem teodycei i w filozofii jest dyskutowany przynajmniej od czasu Leibniza. Wiele razy widzieliśmy ateistę powtarzającego te stare i zdroworozsądkowe argumenty. Wygląda to, jak wyważanie otwartych drzwi. Ale oczywiście otwarte drzwi nie chcą się wyważyć. W wielu kręgach i krajach religia ma się całkiem dobrze. Ateiści atakują przede wszystkim koncepcję jednego Boga, czyli monoteizm. Jakoś mało sobie przypominam ateistów walczących z całym panteonem olimpijskim bogów. Jest tak dlatego, że od kilku tysięcy lat monoteizm zdaje się na ziemii dominować. Wcześniej ludzie wierzyli w wielu bogów, czyli uznawali tak zwany panteizm. Ale może być jeszcze jeden powód. Ze swoich własnych spostrzeżeń wnoszę, że zarówno ateiści, jak i chrześcijanie, działając tym razem w pełnej zgodzie (z powodów, które trzeba jeszcze ustalić) nie uważają, by politeizm stanowił jakieś wyzwanie intelektualne. Ot takie mity greckie i islandzkie sagi, w sumie bajki. I ci bogowie jacyś niepoważni, dość wspomnieć Dionizosa, Aresa i Afrodytę. Za dużo ludzkich cech. Za to wiara w jednego boga, o którym na dodatek nie da się nic pewnego powiedzieć, świadczy już o pewnej zdolności do abstrakcyjnego myślenia. Ale ja się z tym nie do końca zgadzam. Moim zdaniem, z czysto filozoficznego punktu widzenia politeizm jest bardziej uzasadniony intelektualnie niż monoteizm. Po prostu nie dotyczy go problem teodycei. Problem ten nie dotyczy go dlatego, że nie ma w nim jednego Boga, który byłby doskonały. Władzę jednego Boga ograniczają pozostali Bogowie. Każdej Herze odpowiada Zeus, każdej Atenie Ares. Tak sobie wymyśliłem, że różnica między monoteizmem a politeizmem, to trochę jak różnica między gospodarką centralnie planowaną a wolną gospodarką rynkową. Ten drugi opiera się konkurencji wielu bogów. Myśl ta przyszła mi do głowy w związku z rozważaniami Micheala Cooka w książce „A Brief History of the Human Race” na temat wielkiej przemiany, która w starożytności dokonała się na Bliskim Wschodzie i polegała na odejściu od wielu bogów i uznaniu jednego boga o doskonałych przymiotach. Odpowiedni paragraf tak mi się podoba, że zacytuję go w całości. „From the beginning this record shows that peoples of the ancient Near East believed in many gods. This is hardly surprising. Anyone who thinks that the world is run by divine will have to take account of the fact that the results, though not chaotic, look a bit disorganised; this involvement of more than one god, and that the gods are sometimes at cross-purposes. Moreover, the idea of a single god taking care of all the aspects of the life of the universe seems rather impractical. For example, it is not obvious how the role of a war god and goddess of love can be combined felicitously. People living in a reasonably complex society would surely prefer to think in terms of a division of divine labor. All this, of course, sets out from an assumption: that the gods are rather like us. But what else would they be like? [str. 137] Może dlatego, jak prorok Mahomet chciał wprowadzać wiarę w jednego boga, zamiast wielu, niektórym wydawało się to dziwne. Tak ponoć głosi stara, arabska tradycja. O tym również pisze Michael Cook. [str. 136]. Poza subkontynentem indyjskim wszędzie króluje monoteizm. Ale politeizm też ma swoje zalety. Powtórzę jeszcze raz: żadnych problemów z Leibnizem i teodyceą. Dopisek: żadnego pytania, co robił Bóg w Oświęcimiu

Great Gig in the Sky

Great Gig in the Sky (stary wpis – od tego czasu Turinga jakoś zrehabilitowano) sobota, 27 października 2012 Dzisiaj w czasie Festiwalu Sztuki Cyfrowej na Zamku Conwy w Walii odbędzie się laserowa projekcja poświęcona Alanowi Turingowi. Wizerunek wielkiego filozofa, matematyka i informatyka będzie rzutowany w niebo. Nowoczesna projekcja ze średniowiecznym zamkiem w tle. Pokazuje to BBC (tam też zdjęcie). W Anglii dużo ludzi uznaje, że Alan Turing był bardzo wybitnym umysłem. Ale też wie, że potraktowano go, jak Ateny Sokratesa. Turingowi postawiono pomnik (z jabłkiem, którym się otruł), jego nazwiskiem nazywają budynki, teraz pokaz laserowy, tylko nikt go nie chce zrehabilitować. Dlaczego? Paradoksalnie w imię praworządności. Turing był wybitnym matematykiem. To o nim pośrednio mówił premier Cameron: „We invented the computer” W czasie wojny odegrał dużą rolę w rozszyfrowaniu niemieckiej maszyny „Enigmy”. Wpływowy był również w filozofii, gdzie do dzisiaj przy rozważaniach nad sztuczną inteligencją, nadal występuje pojęcie tzw. testu Turinga. Ale Turing był też gejem i to jak najbardziej praktykującym. Na początku lat pięćdziesiątych został okradziony przez swojego kochanka i jako poszkodowany zgłosił się na policję. Ale policja bardziej niż złodziejem interesowała się obyczajami seksualnymi okradzionego. Żeby już skrócić tę historię, został on potem skazany przez sąd na kastrację chemiczną, w wyniku której wyrosły mu kobiece piersi. A o przyczynie jego śmierci różnie opowiadają. W grudniu 2011 roku sformułowano e-petycję do rządu brytyjskiego o darowanie Alanowi Turingowi wyroku "gross-indecency": Prosimy rząd jej królewskiej mości o ułaskawienie Alana Turinga skazanego za "rażącą nieprzyzwoitość". W 1952 r. Turing został skazany za akt "rażącej nieprzyzwoitości" z innym mężczyzną i został zmuszony do poddania tzw. "organoterapii" - kastracji chemicznej. Dwa lata później zabił się cyjankiem potasu, w wieku zaledwie 41 lat. Alan Turing został doprowadzony do straszliwej rozpaczy i przedwczesnej śmierci przez naród, dla którego ocalenia zrobił tak wiele.[oryginalny tekst na Wikipedii] Ale rząd powiedział: nie Pośmiertne ułaskawienie nie jest rzeczą właściwą, ponieważ Alan Turing został prawidłowo skazany za coś, co w tym czasie było przestępstwem. Wiedział, że jego przestępstwo (offence) jest niezgodne z prawem i że będzie ścigane. Tragedią jest to, że Alan Turing był skazany za przestępstwo, które teraz wydaje się zarówno okrutne, jak i absurdalne. Jest szczególnie wstrząsające, jeśli się weźmie pod uwagę znaczący wkład do wysiłku wojennego. Jednak prawo w tym czasie wymagało ścigania tego czynu, a utrwaloną polityką jest akceptacja, że takie wyroki miały miejsce, bez próby zmiany kontekstu historycznego i naprawiania tego, co nie da się naprawić [końcówkę zdania pominąłem, bo jest dla mnie niejasna] . http://en.wikipedia.org/wiki/Alan_Turing Ładnie to powiedziane, ale tak naprawdę liczy się pierwsze zdanie. Nie zrehabilitują. W Rosji zrehabilitowano ofiary Stalina. Na przykład Bucharina już za Gorbaczowa w 1988 roku. Następne pokolenie przywódców zrehabilituje skazane dziewczyny z kapeli punkowej. Ale w Anglii nie chcą zrehabilitować Turinga. Myślę, że różnica polega na tym, że w Rosji ludzie po prostu bardziej realistycznie patrzą na kwestie prawa i praworządności rządów oraz absurdalnych ustaw, które zdarza im się stanowić. Natomiast w Anglii i w wielu krajach zachodnich pokutuje mit, że prawo tak do końca nie może być niesłuszne w czasie kiedy obowiązuje. Chyba ta przesłanka leży u podstaw uzasadnienia odmowy rehabilitacji Turinga.

Friday 21 August 2020

Szewczyk Lutek z Powiśla

Szewczyk Lutek z Powiśla (stary wpis dedykowany socjalistom z krypolu) Jak dalej tak pójdzie, to wiele otwartych, zielonych przestrzeni pod warszawską skarpą zostanie wkrótce zabudowanych przez deweloperów. Piszę o Powiślu, gdzie mieszkam. Na szczęście wydaje się, że jedno miejsce jest zabezpieczone przed wszelkimi zmianami. Jest to klasztor szarytek wraz z przeogromnym ogrodem na wiślanej skarpie. O ile pamiętam, w latach sześćdziesiątych trochę go zmniejszono, by zrobić miejsce dla nowo powstającej ulicy Kruczkowskiego. Ale w obecnym ustroju chyba takie parcelacje nam nie grożą (Na starej grafice Vogla klasztor jest po lewej stronie obok prawie identycznie dzisiaj wyglądającej góry stołowej). W ogrodzie szarytek nie byłem nigdy, mimo że na Powiślu mieszkam pięćdziesiąt lat. Byłem ze swoją mamą ze dwa razy na terenie klasztoru (bo siostry szarytki kiedyś sprzedawały pomidory), ale w ogrodzie nie byłem nigdy. Nie żeby to był specjalnie tajemniczy ogród, bo wszystko widać jak na dłoni. Po prostu nikogo postronnego tam nie wpuszczają. Dzięki temu mamy wioskę w mieście. Jest jeszcze drugie takie miejsce, gdzie właściwie też długo nie byłem i dostałem się tam dosyć niedawno. Jest to Pałac Ostrogskich na Tamce, obecne Muzeum Chopina. I podobnie, jak w przypadku klasztoru szarytek, też nie jest to końca ścisłe. Bo za komuny co parę lat działała tam komisja wyborcza. Co parę lat ludzie chodzili do pałacu głosować. Ale poza sień nikogo nie wpuszczali. Ponieważ w Pałacu Ostrogskich tak naprawdę długo nie byłem, fascynował mnie duży murowany cokół, na którym (wraz z tarasem) znajdował się pałac. Takie bardzo wysokie podmurowanie, bardziej nadające się do zamku niż do pałacu. Było ono tym wyższe, im dalej szło się w dół Tamki. Tak wysoki mur musiał zwiastować głębokie lochy. I rzeczywiście, gdy Muzeum Chopina w końcu otworzono, każdy mógł się przekonać, jak bardzo są one rozległe, wielopoziomowe. (Doskonale je widać na starej grafice). Dlatego piwnica ta stała się scenerią jednej z najmądrzejszych polskich legend, która porusza dość ciekawe zagadnienia filozoficzne. Legenda opowiada o Lutku, warszawskim szewczyku ze Starówki, dobrym, ale jak to często w bajkach bywa, ubogim. Nie miał też szczególnie dobrych perspektyw, bo pracował u majstra za marne grosze. Zasłyszał kiedyś jednak opowieść, że w Pałacu między Tamką a Ordynacką jest w podziemiach jezioro, po którym pływa złota kaczka. Inni się z tego śmiali, ale Lutek postanowił potraktować to poważnie. Dzielny szewczyk wybrał się do Pałacu, zakradł się do lochów (oczywiście w noc świętojańską itd.) i zobaczył złotą kaczkę na środku rozległego jeziora. Gdy wybiła północ, kaczka zamieniła się w przecudna dziewczynę, która obiecała mu olbrzymi skarb, pod warunkiem, że przejdzie pewną próbę. Kaczka nie-kaczka da mu 100 dukatów, które Lutek będzie musiał wydać przez cały następny dzień. Ale był jeden bardzo ważny warunek. Może je wydać tylko na własne potrzeby. Jeżeli wyda na kogo innego, wszystko przepadło. A tak dostanie wielki skarb, jakiego nawet baron Rotszyld nie miał. Lutek zabrał się do roboty. Wziął kiesę z dukatami i zaczął wydawać. Obkupił się w garnitury, palta, poszedł do restauracji, gdzie jadł i pił,a potem chodził do różnych sklepów. Potem pojechał bryczką do Wilanowa i jeszcze wybrał się do teatru. Ale był już wieczór, a on może jedynie jedną trzecią wydał. Wracał więc do domu i zastanawiał się, co tu jeszcze może zrobić, a tu spotyka starego inwalidę wojennego z orderami na piersiach. Odruchowo dał mu resztę pieniędzy, myśląc że załatwił sprawę, ale dopiero wtedy przypomniał sobie o smallprincie swojego zadania. Pojawiła się kaczka-księżna: ze skarbu nici. Ale żeby się Lutek tym specjalnie zmartwił, trudno powiedzieć. Bo pamiętał też słowa inwalidy: „Nie dukat paniczu daje szczęście, tylko praca i zdrowie”. Ze zdrowiem, to chyba prawda, ale praca? Zapytajmy się teraz: „what went wrong”? Dlaczego Lutek tak się nie popisał. Dlaczego nie potrafił wydać 100 dukatów, sumy ewidentnie dużej, ale przecież nie nieskończonej. Myślę, że mogą tutaj wchodzić w grę trzy hipotezy. 1. Potrzeby ludzkie są ograniczone. Dość szybko napotykamy próg, przy którym nie wiemy, co zrobić z pieniędzmi. W sumie człowiek lubi posłuchać muzyki, przeczytać dobrą książkę, od czasu do czasu pojechać w ciekawe miejsce, mieć dom, to wszystko bardzo dużo kosztuje, może nawet tysiące i miliony, ale nie miliardy. Byłaby to wersja optymistyczna, bo pokazywałaby, że z czasem będziemy mogli zaspokoić wszelkie potrzeby ludzi, które można obsłużyć za pomocą pieniędzy. Z drugiej strony wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc konstatacja ta byłaby trochę naiwna. 2. Potrzeby ludzkie są nieograniczone, ale żyjąc na małych budżetach, przestajemy je sobie uświadamiać i nawet jeden dzień nie wystarczy, żeby sobie przypomnieć, czego właściwie chcemy. To trochę tak, jak jesteśmy bardzo zajęci, a potem nagle mamy bardzo dużo czasu, z którym nie wiemy co zrobić. Cyniczna interpretacja legendy byłaby taka, że Lutek na pewno by te pieniądze wydał, ale jeden dzień to trochę za mało. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, ale trzeba trochę podjeść, żeby nabrać apetytu. 3. Lutek był człowiekiem dobrym, więc nie było w nim chciwości. Gdybyśmy trafili na chciwego biedaka, ten by szybko coś wymyślił.To też byłaby wersja optymistyczna. Pieniądze korumpują, ale nie korumpują tak szybko. I może nie każdego. Naprawdę bardzo ważne jest, by być uczciwym. Cały czas o tej bajce myślę i czego nas właściwie ona uczy. poniedziałek, 05 sierpnia 2013 PS. Tekst jest stary. Wtedy, gdy to pisałem, byłem święcie przekonany, że kościół katolicki ma swoje wady, ale jego potęga gwarantuje to, że nikt Ogrodu Sióstr nie sprzeda i zawsze będziemy mieli tę łąkę na Powiślu. Teraz nie jestem taki pewien. Kościół teraz słabiutki, osłabiony aferami i atakowany przez wchodzące w życie nowe pokolenia, co kiedyś na przykład przewidywała Barbara Stanosz, choć wydawało się to fantastyką naukową. Na dodatek już po napisaniu tego tekstu poszła przez Powiśle plotka, że Siostry Szarytki chcą sprzedać część ogrodu. Wywołało to poruszenie i jacyś dziennikarze zaczęli chodzić do Siostry Ekonomki, by sprawdzać plotkę u źródła. Mam nadzieję, że to się nigdy nie stanie. Że Tajemniczy Ogród, pozostanie zawsze tajemniczym ogrodem. Na razie jedynym namacalnym dowodem, że coś się zmienia, jest małe boisko do piłki nożnej w północnej części ogrodu.

Thursday 20 August 2020

DEMOKRACJA TO NOWY WYNALAZEK

DEMOKRACJA TO NOWY WYNALAZEK (stary wpis) Kiedy właściwie pojawiła się Europie demokracja? W dziewiętnastym wieku na naszym kontynencie przeważały monarchie, które po to, by przetrwać, eksperymentowały z różnego typu systemami przedstawicielstwa ludu. W Anglii, uchodzącej za jedną z kolebek demokracji, prawo głosu miało jakiś odsetek ludzi. Gołodupców trzymano z dala od rządzenia. Jeżeli dziewiętnastowieczna Anglia była demokracją (a pewno nie była), to i polska Rzeczpospolita Obojga Narodów w siedemnastym wieku była demokracją, tym bardziej że odsetek głosujących był w siedmnastowiecznej Polsce większy niż w Anglii na początku dziewiętnastego wieku (kilkanaście procent w porównaniu z kilkoma; przeczytałem, że nawet po 1867 roku głosowało 2.5 miliona ludzi spośród 30). Także i Stany Zjednoczone w dziewiętnastym wieku nie były wtedy demokracją, bo w różnym okresie wyłączano z niej Murzynów, Indian i kobiety. Warto na to zwrócić uwagę, bo Stany Zjednoczone (w dziewiętnastym wieku kraj przeważnie niewolniczy) bardzo są dumne ze swojego demokratycznego systemu rządzenia. Więc kiedy? W roku 1918. Po tak wielkim skandalu, jakim okazała się pierwsza wojna światowa trzeba było oddać władzę w ręce ludu i tylko pilnować, by lud nie oddał tej władzy uzbrojonym demagogom w postaci bolszewików i faszystów. Polska załapała się na tę wielką demokratyczną rewolucję, która powinna być bardziej znana niż rewolucja październikowa. W Polsce i w wielu innych krajach wprowadzono powszechne prawo wyborcze, także dla kobiet. Co więcej, demokracja w Polsce była pełniejsza, bo demokrację wprowadzono dla wszystkich dorosłych kobiet, a nie dla pań w wieku postbalzakowskim, jak w Anglii. W roku 1918 miały prawo głosować w Anglii tylko kobiety po trzydziestce. Tę nierówność w stosunku do mężczyzn zniesiono w roku 1927. A zatem być może to my powinniśmy tworzyć fundacje, które uczyć będą demokracji w krajach Europy Zachodniej i USA. Ale tu bym się zawahał. Po pierwsze, polska demokracja okazała się nietrwała, i to z różnych powodów, wewnętrznych i zewnętrznych. Do sprawy wrócono niedawno, bo w roku 1989 roku. I po drugie, zanim w Anglii pojawiła się pełna demokracja, miał miejsce bardzo długi okres przejściowy, kiedy to różne instytucje, których demokracja wymaga, miały szansę okrzepnąć. Może zatem nie chodzi o demokrację, tylko o długi okres przejściowy, okres stabilizacji, w którym parlament, system prawny (w tym sądy), system bankowy i gospodarczy, okrzepną na tyle, że potem za demokracji żaden anarchista, faszysta, czy po prostu hołodupek nie będzie chciał przy nich majstrować. Do obrony takiego okresu stabilizacji bardziej chyba nadaje się oświecony zamordyzm (elity nad resztą społeczeństwa) niż ludowładztwo. Współczesne przykłady (oświeconego zamordyzmu) byłyby jednak kontrowersyjne, zresztą nie wiadomo, jaki będzie skutek tego typu rządów. Zostańmy zatem przy wieku dziewiętnastym. Jest tam dostatecznie dużo materiału do przemyśleń. poniedziałek, 17 czerwca 2013

Wednesday 19 August 2020

Zaginione ludy

Zaginione ludy 1. Dworzec w Siedlcach. Wsiadamy do pociągu do Hajnówki. Do przedziału dla rowerów. Na razie jest luźno. Nagle wjeżdża na stację podmiejski z Warszawy. Ludzie ładują rowery. Jest ich dużo więcej niż przewidziała fabryka wagonów. Ktoś liczy. Aż dwadzieścia siedem. Kiedyś to doprowadzi do jakiegoś wypadku, ale na razie triumfuje polska improwizacja. Nie podstawiono drugiego wagonu, ale nikt się z nikim nie pokłócił. Dojeżdżamy do miejscowości Mordy. Ktoś z miejscowych podróżnych mówi, że miejscowość ta dziwnie się nazywa, bo Jaćwingowie – lud pruski, który tu kiedyś mieszkał, rozbił na miejscu późniejszej osady jakiś duży oddział polski a może krzyżacki. Pokonanych wymordował. No tak, ale sobie przypominam, że w sumie to raczej Jaćwingów wymordowano, a może sami wymarli. Nie znajduję tej historii w Wikipedii, ale widzę informację, że w 13 wieku Jaćwingowie, dawni mieszkańcy Podlasia zostali ostatecznie rozbici pod Nurcem (chyba przez Leszka Czarnego), nie tak daleko od Mordów, w okolicach dzisiejszej prawosławnej Grabarki. Chyba wszyscy Jaćwingowie nie wyginęli. Na internecie bez trudu można znaleźć słownik ich języka w tłumaczeniu na angielski. Koniecznie popatrzcie tu 2. Czy pamiętacie, ile to w swoim czasie obejrzeliśmy filmów o średniowiecznych rycerzach. Ivanhoe, Lancelot, różne filmy francuskie, polscy Krzyżacy, Gniewko, Aleksander Newski, czy nawet „Siódma pieczęć” Bergmana. Gdzieś na internecie istnieje lista 900 filmów o epoce średniowiecza. W mojej pamięci nie zapisał się natomiast żaden film o Katarach, manichejskiej odmianie chrześcijaństwa, które wyznawano w 13 i 14 wieku w Langwedocji na południu Francji. Potem nastąpiła krucjata przeciw Katarom (których również zwano Albigensami), czyli po prostu palenie i mordowanie. Po Katarach zostały tylko zamki w górach, w których jakiś jeszcze czas pozostawali w schronieniu. Mogę sobie wyobrazić, że przez połowę historii sztuki filmowej temat ten był bardzo kontrowersyjny i milcząca chrześcijańska większość nie chciała, by widz utożsamiał się z kacerzami, o których żaden kościół się nie upominał. Ale teraz? Dlaczego? W swoim czasie Ceausescu wypromował filmową wiedzę o Dakach, o których zdecydowanie wiemy niż Trakach (chociaż teraz nakręcono serial Spartakus). Może tematem Albigensów powinien się zająć Ridley Scott, który już raz do tematu krucjat się przymierzył. 3. ­­­­­­­­­­O Chazarach wiem mniej więcej tyle, co o Pieczyngach i Połowcach , którzy podobnie jak tamci mieszkali, gdzieś w okolicach średniowiecznej Rusi. Ale jedna rzecz mniej fascynuje. Chazarowie, którzy eksperymentowali wcześniej z różnymi religiami (animizmem, islamem, szamanizmem i chrześcijaństwem), jakiś czas przed zejściem z głównej sceny historycznej nagle gremialnie przeszli na judaizm (8-9 wiek). Nie mogę tego teraz znaleźć, ale kiedyś czytałem, że miało to pozytywny sens polityczny, bo nie faworyzowało to żadnej dotychczasowej religii a Żydzi chyba nie widzą wielkiego sensu w nawracaniu innych narodów. Potem o Chazarach słuch zaniknął, tak jak o Jaćwingach i Katarach (oraz w zasadzie Pieczyngach i Połowcach), ale warto sprawdzić w Wikipedii jakie związki łączą Chazarów z późniejszymi Karaimami i Krymczakami ). Zaginione ludy! poniedziałek, 28 maja 2012

Monday 17 August 2020

Liberał nie gryzie

Liberał nie gryzie? Każdy nowy przywódca brytyjskiej Partii Liberalno-Demokratycznej otrzymuje wraz z nominacją niedużą książeczkę napisaną przez dziewiętnastowiecznego filozofa. Jest to „O wolności” Johna Stuarta Milla. Anglia to kolebka myśli liberalnej. Dla równowagi dodajmy jednak, że w Anglii jeszcze w 1952 roku bardzo okrutnie prześladowano filozofa i współwynalazcę komputera Alana Turinga (a przed nim jeszcze Oscara Wilde’a) za „poważną nieprzyzwoitość” (gross indecency). Mill powiada, że każdemu wolno robić, co chce, jeżeli nie szkodzi przy tym innym. I nikt nie może go wtedy powstrzymać używając siły. Jest to tzw. harm principle. Miałem teraz co innego napisać, ale myśl pchnęła mnie w stronę pytania, czy i hitlerowiec mógłby uznać tę zasadę, która uchodzi za filar społeczeństw liberalnych. I wyszło mi że (poza sytuacjami wojennymi) nie musiałby mieć do niej wielu zastrzeżeń. Bo przecież jego zdaniem Żydzi, których nazista przede wszystkim gotów byłby prześladować, nie ustawali w szkodzeniu Trzeciej Rzeszy i narodowi niemieckiemu. Bo też zasada Milla jest jak stara kamienica. Wygląda dostojnie i solidnie, ale potrafi z niej odpadać tynk. Widzimy człowieka, który jest ekscentrycznie ubrany. Taki hipis na pewno nikomu nie szkodzi. Nie można go zmusić, by się przebrał. Ale pamiętam, co mi kiedyś powiedział pewien szyita: ten człowiek nie szkodzi mi fizycznie, ale szkodzi mi estetycznie. Jeśli dobierzemy jeszcze parę przykładów, to się okaże, że tam, gdzie mogą powstać jakiekolwiek relacje przyczynowo-skutkowe między ludźmi, zawsze może pojawić się jakaś szkoda: mała, duża lub średnia. Najlepiej zatem nie wychodzić z domu, wtedy na pewno mogę robić, co chcę, zwłaszcza, gdy nie ma rodziny. Mogę na przykład oglądać pornografię. Nieprawda - powie feministka. Czytając pornografię, wytwarzam w sobie niewłaściwą postawę w stosunku do kobiet. Potem odbije się to na moich relacjach z nimi. Będą one krzywdzące dla kobiet. (John Stuart Mill wyrażał poparcie dla feminizmu). Ale harm principle Milla nie można wyrzucić do lamusa. Jeśli ktoś twierdzi, że jakieś moje postępowanie go krzywdzi, teraz czy w przyszłości, musi to dobrze uzasadnić. A ja mogę się z tym uzasadnieniem zgodzić lub nie. Nigdy nie wiadomo z góry, kogo społeczeństwo posłucha. Najbardziej niewątpliwe są przypadki przemocy fizycznej. Co do innych przypadków, to trzeba by się trochę namęczyć, by je uzasadnić. Aprioryczną szkodliwość tzw. wrogów Rzeszy można udowodnić tylko w państwie totalitarnym. W konserwatywnym społeczeństwie nietrudno będzie udowodnić, że jak ktoś się dziwnie ubiera, to na pewno źle mu z oczu patrzy. Ale moda się zmienia: kiedyś długie włosy, teraz tatuaże. Tylko z tymi pornolami zawsze będą kłopoty. Ale od tego są inne blogi wtorek, 02 sierpnia 2011

Jaskinia Platona a agnostycyzm

Jaskinia Platona a agnostycyzm Jednym z najważniejszych mitów w historii filozofii jest platoński mit jaskini oparty na odróżnieniu prawdy i jej pozoru, rzeczywistości i iluzji. W “Państwie” Platona Sokrates opisuje grupę ludzi, którzy całe swoje życie są przykuci łańcuchami do ściany jaskini twarzą do pustej ściany. Na zewnątrz jaskini toczy się prawdziwe życie. Przykuci do ściany widzą jedynie jego cienie, a widzieć je mogą, ponieważ przed jaskinią tli się ognisko, którego płomień oświetla ludzi i rzeczy poruszające się między ogniskiem a jaskinią. Wątłym cieniom jeńcy w jaskini starają się przypisać jakieś kształty, ale są to wysiłki dosyć mizerne. Platon rolę poszukiwaczy prawdziwego bytu chciałby przypisać filozofom, ponieważ jednak sam nigdy nie stworzył jakiejś pełniejszej teorii form (albo idei), to możemy powiedzieć, że w dalszym ciągu nie wiemy, czy dobrze interpretujemy dane nam do oglądania cienie, czy może ktoś, kto stoi u wejścia jaskini, pokazuje nam „zajączki”. Mit jaskini platońskiej może skłaniać do przyjęcia religijnego obrazu świata, bo mówi o możliwości istnienia czegoś więcej niż znana nam rzeczywistość. Ale może też wspierać argumenty agnostyczne, głoszące tyle, że o Bogu nie da się nic powiedzieć. Skoro jesteśmy przykuci do ścian jaskini i widzimy tylko blade cienie pozaświatowej rzeczywistości, to jakim prawem możemy się wypowiadać na temat tego, co spotka nas w zaś w zaświatach? A już prawdziwym nadużyciem jest wypowiadać się o nieziemskiej rzeczywistości w kategoriach naszego materialnego życia: pan zastępów i jego dwór to przecież znana z ziemi hierarchiczna struktura władzy. Co więcej, skąd możemy wiedzieć, że świat pozaziemski funkcjonuje według naszych miar sprawiedliwości? Skąd wiemy, że sprawiedliwi zostaną nagrodzeni, a niesprawiedliwi ukarani? Może będzie akurat odwrotnie. Może to niesprawiedliwi będą w niebie nagrodzeni, choćby za to, że ich życie na ziemi było nieszczęśliwe. Przecież Sokrates mówił, że jeśli jesteś zły, to jesteś nieszczęśliwy. Złym brakowało „moral luck” i w sumie kto zazdrości tyranom. Ale nie chcę odbiegać od tematu. Platon moim zdaniem chce nam powiedzieć, że jeśli mówienie o innym bycie ma jakiś sens i jeśli zdarzy nam się oglądania prawdziwego bytu dostąpić, to się na pewno zdziwimy!!! Dotyczyć to będzie zarówno ludzi religijnych, jak i ateistów, poetów i bankierów, uduchowionych i przeintelektualizowanych. Wszyscy dotąd widzieliśmy tylko cienie i bez względu na to, jakie założenia przyjmiemy, będą one zawsze dalekie od prawdy, bo też opierać się na wątłych cieniach prawdziwego bytu. Platon nam jednak nie powie, że czy gdy już prawdziwy byt będziemy oglądać, to będzie to delikatna narkotyczna wizja pełna przyjemnych doznań, czy film grozy, albo choćby dziwaczny sen. Wielu ludzi traktuje możliwość życia po życiu jako źródło nadziei. Może jednak powinni się trochę bać, nawet jeśli zanadto nie grzeszyli. sobota, 08 czerwca 2013, markiz.witkowski

TEN DRUGI LIŚĆ

TEN DRUGI LIŚĆ Parę dni temu napisałem, że nie ma dwóch jednakowych liści, mając na myśli, że nie ma dwóch ludzi o jednakowych poglądach. Wpis nie poszedł mi do końca tak jak chciałem. Zamiast skupić się na zasadzie, którą chciałem wypowiedzieć, pogubiłem się trochę w szczegółach moich poglądów, które mnie samemu wydawały się pokręcone, ale paru kolegom i koleżankom po prostu banalne. Teraz mi się wydaje, że największa tajemnica tkwi nie w tym, że ludzie mają bardzo różne poglądy tylko w tym, że twój bliźni, bez względu na to, jak absurdalny pogląd wyznaje, często weń wierzy, jest przekonany o jego prawdziwości. To jest prawdziwa psychologiczna zagadka. Wydaje się, że jest niemożliwe wierzyć w to, w co wierzy Iksiński, ale dla niego jego własne poglądy są zupełnie naturalne. Co więcej, on nie może uwierzyć, że ja wierzę w to co wierzę. Dla niego to są prawdziwe absurdy. Znaczy moje poglądy. Drugi liść jest prawdziwy i autentyczny. I jest z tego samego lasu. Tu też Leibniz się kłania. Facebook to zbiór monad. A monady oglądają tylko same siebie. Choć pono jest w tym wszystkim jakaś metoda, znaczy harmonia.

DWA JEDNAKOWE LIŚCIE

DWA JEDNAKOWE LIŚCIE Leibniz stwierdził filozoficznie, że w całym świecie nie ma dwóch jednakowych liści. Ja już od dawna zauważyłem, że nie ma jednego człowieka, który miałby takie same poglądy jak ja. Jestem na przykład metafizycznym dualistą, lecz nie wierzę w boga, a już na pewno nie zależy mi śmiertelności duszy. Jestem z pochodzenia Żydem a potrafię zrozumieć Palestyńczyków Jestem pro-choice, a nie uznaję ataków na słynne od paru dni furgonetki. Jestem za gejami, a to, co się działo ostatnio w Warszawie: akcja pomnikowa, rozróby na ulicach, a dodatkowo niszczenie furgonetek i bicie ludzi - uważam, za zwykłe chuligaństwo. Na świecie nie ma dwóch jednakowych liści - ale jeśli Czarzasty i Sikorski mają podobne negatywne uczucia do tej sprawy, to być może trochę w tym racji. Ja po prostu nie przypuszczałem, że będę kiedyś zgadzał się z Czarzastym w kwestii, która nie wygląda na elementarną oczywistość. Są jeszcze dwa argumenty, którymi posługują się militanci i do których trzeba się odnieść 1) Furgonetki pro-life są irytujące. Zgłaszamy je policji. Policja nic nie robi. Bierzemy sprawy we własne ręce. Moja odpowiedź? To są samosądy. Alternatywna sprawiedliwość nie powinna mieć miejsca w społeczeństwie demokratycznym. Nawet tak ułomnie demokratycznym jak Polska. 2) Robimy to, co sufrażystki. One łamały prawo i miały osiągnięcia. Ich działalność była skuteczna. Uważamy je dzisiaj za bohaterki. Moja odpowiedź? Sufrażystki nie miały innych kanałów artykulacji. Były pozbawione prawa głosu. Usunięte poza nawias demokracji. Geje w Polsce nie są. Mają prawo głosu w wyborach. Inaczej niż sufrażystki, które nie miały. Dlatego geje nie muszą uciekać się do "tyrroru".

Tuesday 4 August 2020

EKSPERYMENT MYŚLOWY SEARLE'A

Wracam do eksperymentu myślowego Searle’a. Jest to słynny eksperyment chińskiego pokoju. W eksperymencie tym w chińskim pokoju znajduje się osoba, która trochę działa jak komputer ręcznie wykonując pewien program, który przekonująco symuluje zachowanie Chińczyka, który biegle włada językiem, którego nauczyła go matka. Ludzie spoza pokoju wsuwają pod drzwi karteczki z pytaniami sformułowanymi za pomocą chińskich znakami a osoba w chińskim pokoju, która nie rozumie tych znaków, może i tak podać sensowne odpowiedzi na pytania realizując instrukcje programu, który nie jest niczym innym niż zbiorem instrukcji, jak przesuwać karteczki z miejca na miejsce. Powstaje pytanie, czy dana osoba rozumie język chiński, bo przecież go nie zna. Różnie można sformułować odpowiedź, jaką udziela się na to pytanie, ale jedna z nich jest taka. Manipulacja kartkami ma charakter formalny, syntaktyczny. To, co jest wymagane do zrozumienia to nie składnia, tylko semantyka czyli coś, co nadaje wyrazom i zdaniom znaczenie. Filozofowie i językoznawcy przeważnie wiedzą, co to jest semantyka, a określenie to brzmi dość naukowo. Ale czy tak jest w istocie? W dwudziestym wieku dużo mówiono o semantyce i znaczeniu. I zasadniczo pojawiły się dwa sposoby rozumienia tych pojęć. Pierwsze dla uproszczenia będę nazywał językoznawczym a drugie logicznym. JĘZYKOZNAWCZE: Znaczenie to definicja taka jak w słowniku, np. „komputer to maszyna licząca. W dwudziestym wieku to proste rozumienie znaczenia doprowadziło do powstania co najmniej dwóch ciekawych teorii. Pierwsza to głoszona przez Bogusławskiego i Wierzbicką, że wszystkie pojęcia dadzą się zdefiniować za pomocą skończonej liczbie pojęć. Druga to komponent semantyczny gramatyki opisany w książce Chomsky’ego „Aspects of the Theory of Syntax”, który na podstawie czegoś zbliżonego do definicji mógłby przewidzieć np. które zdania będą synomiczne, a które nie. Myślę, że bez trudu takie rozumienie semantyki dałoby się wbudować do programu w chińskimk pokoju: LOGICZNE: Tutaj nie tylko chodzi o definicje, tylko o odnoszenie się wyrażeń do przedmiotów, bez względu na to, jak relacja między zdaniem a światem zewnętrznym zostanie określona językowo. To podejście zaczyna się od Tarskiego, którego zdanie o śniegu znaleźć można w każdym lepszym podręczniku logiki. Pojęcie prawdy jest to bardzo ważne a używanie metajęzyka obowiązkowe, podobnie jak formalizacja języka. Ale ponieważ język jest sformalizowany, też bez trudu dałby się włączyć do programu komputerowgo jak w chińskim pokoju. Więc co tu chodzi? Mówi się o, że o semantykę, ale pewno nie o semantykę idzie tu bój. Słowo „semantyka” jest tu moim zdaniem użyte, bo brzmi ono stosunkowo filozoficznie neutralnie. Tak naprawdę chodzi tu o świadomość, bo człowiek zamknięty w chińskim pokoju wprawdzie biegle posługuje się regułami programu komputerowego, ale nie jest świadom, co chińskie mówią chińskie hieroglify, nawet gdyby w program komputerowy wbudować kilka słowników, eksplikacje Wierzbickiej i Bogusławskiego, komponent syntaktyczny Chomsky’ego i Fodora (tak, tego samego) i teorię modeli na dodatek. Teraz dopiero widzimy problem chińskiego pokoju z jego istotnymi filozoficznymi (t.j. dualistycznymi, kartezjańskimi) implikacjami.