Wednesday 28 July 2021

FENOMENOLOGIA PRYWATYZACJI

 Z mojego archiwum


Wbrew temu, co można by myśleć, bywało już w Polsce prawie równie źle, jak teraz. Były już w Polsce na przykład problemy z prywatyzacją, kiedy ludziom myliły się zera w liczbach i baliśmy się, że kraj się nie wypłaci. Wypisałem sobie wtedy na ekranie komputera takie myśli nieostrzyżone, które nazwałem.......

Fenomenologia prywatyzacji - dwa paradoksy (2009-12-27)


W prasie awantura wokół oceny planu Balcerowicza w związku z wypowiedzią Macieja Gduli. Biorą w niej udział najlepsi publicyści. Na tym blogu będzie skromniej. Zwrócę uwagę na dwa paradoksy będące źródłem niepowodzeń w zakresie prywatyzacji (bo i takie były). Wszyscy wiemy, że przedsiębiorstwa sprywatyzowane często działają efektywniej. Doświadczenia z Rosji (a może nawet i z naszego kraju) pokazują, że dzika prywatyzacja niesie duże koszty społeczne. A ci, którzy nie uczą się na błędach, muszą popełniać je znowu. W tym roku wypłatą dużego odszkodowania zakończyła się 10-letnia wojna o PZU. W prasie dużo o tym pisano, ale brakowało mi wniosków – exactly what went wrong? Czekałem, co powie w wywiadzie profesor Balcerowicz – zawiodłem się: same ogólniki. Skoro milczą eksperci, pozwólcie zabrać głos filozofowi amatorowi. Może przynajmniej częściowo, odwołując się do starej filozoficznej metody paradoksu, uda mi się odpowiedzieć pytanie, dlaczego dobra prywatyzacja jest trudna:

1) PARADOKS WYCENY. Jak byśmy nie próbowali, prywatyzowanego przedsiębiorstwa nie da się w sposób nie budzący zarzutów wycenić. Załóżmy, że przedsiębiorstwo jest sprzedawane za 100 złotych. Inwestor za tyle je kupuje i po jakimś czasie podnosi jego wartość do 300 złotych (nierzadko dokonując inwestycji i podnosząc wydajność pracy). Musi się w tym momencie pojawić krytyka, że przedsiębiorstwo sprzedano za tanio. No zgoda, może nie trzeba było sprzedawać aż za 300, ale przewidując, że po prywatyzacji przedsiębiorstwo zwiększy swoją wartość, może trzeba było sprzedać za 200.

Weźmy inny wypadek. Po prywatyzacji wartość firmy spada do 50 złotych. Pojawi się zarzut, że źle został dobrany inwestor strategiczny, że można było je sprzedać komuś takiemu, kto zrobi z niego prężną spółkę. A jeżeli wartość spadnie do zera, czyli przedsiębiorstwo zostanie zamknięte? Wówczas pada zarzut, że nowy właściciel celowo kupił przedsiębiorstwo, żeby je zamknąć, bo po co mieć konkurencję.

A jeśli wartość przedsiębiorstwa się nie zmieni, czyli będzie dalej 100? To wówczas jest pytanie, po co w ogóle prywatyzacja, skoro wszystko pozostaje po staremu.

(W przypadku PZU mieliśmy unikalny w skali światowej przykład, kiedy spółka została sprzedana lub obiecana nowemu właścicielowi po dość niskiej cenie, z jakichś jednak powodów pozostała pod zarządem państwowym i osiągała dużo lepsze wyniki niż firmy prywatne).

Ktoś powie: można sprzedać za tyle, za ile ktoś inny chce kupić. Ale w prywatyzacjach padają często zarzuty o łapówkarstwo. Najbardziej przejrzystą jest prywatyzacja przez giełdę. Ale nie musi ona doprowadzić do sprzedaży najbardziej korzystnej. Sprzedaż dobremu inwestorowi strategicznemu bywa ponoć bardziej korzystna.

2) PARADOKS URZĘDNICZY. Nie chodzi mi o to, że urzędnicy blokują prywatyzację. Jest to raczej domena polityków. Chodzi mi o zupełnie inne zjawisko. CHOCIAŻ PRYWATYZACJA PROWADZI DO ODURZĘDNICZENIA GOSPODARKI REALIZUJĄ JĄ URZĘDNICY.

Najbardziej konsekwentnymi zwolennikami prywatyzacji są neoliberałowie. Jeśli obecnie, w następstwie kryzysu, za coś się ich krytykuje, to chyba bardziej za rozregulowanie gospodarki i zmniejszenie roli nadzoru, niż za podkreślanie roli sektora prywatnego. Równocześnie jednak neoliberałowie walczą z obecnością urzędników w gospodarce. Chcieliby ich rolę sprowadzić do absolutnego minimum. Nie chodzi mi przy tym o publikacje naukowe autorów neoliberalnych, których wstyd powiedzieć nie znam (posługiwałem się wikipedią). Chodzi raczej o pewne zwulgaryzowane wypowiedzi prasowe (google dostarcza przykładów), w których urzędników określa się, nierzadko słusznie, mianem urzędasów. (Typu „Żaden urzędas nie będzie decydował, co jest dla mnie dobre”) Gdyby jednak neoliberałowie mieli się od tych wypowiedzi odciąć, to i tak jest ich cechą definicyjną, iż walczą o ograniczenie administracji państwowej w gospodarce. I bardzo dobrze!

Problem jest jednak taki, że prywatyzację przeprowadzają nie kapitaliści, tylko właśnie urzędnicy i (nie bójmy się tego słowa) politycy. Kapitaliści tego zrobić nie mogą bez posądzenia o stronniczość. Jeśli chcą pomóc przy prywatyzacji, muszą zawiesić działalność gospodarczą i stać się (choćby na chwilę) urzędnikami. I teraz najważniejszy paragraf:

Prywatyzacja potrzebuje urzędników absolutnie światowej klasy, nie tylko kompetentnych, z wyczuciem biznesu, ale i nieprzekupnych (więc świetnie opłacanych). Tylko skąd takich brać? Gdyby ktoś nawet miał zadatki na specjalistę od prywatyzacji, to gdzie nabierze doświadczenia, skoro prywatyzacja jest aktem jednorazowym, usunięciem pewnej aberracji (zdaniem neoliberałów), a innych twórczych zadań myśl liberalna dla urzędników nie przewiduje. Materiał ludzki, który zajmuje się prywatyzacją jest więc z założenia gorszy, niż siedzących po drugiej stronie stołu negocjacyjnego przedstawicieli biznesu. Prawdopodobnie nie da się tego uniknąć, ale i tak stanowi to duże ryzyko dla państwa (denominowane w miliardach złotych)

Te dwa paradoksy (1) niemożliwość dokonania dobrej wyceny i (2) gospodarkę prywatyzują nielubiane urzędasy czynią prywatyzację zadaniem prawie że niewykonalnym. A przecież w tym, co piszę, jedynie musnąłem polityki, kosztów społecznych, sprawiedliwości. Ale od tego to mamy specjalistów aż za wielu.


Mam jeszcze dodatek


PRYWATYZACJA W ROSJI


Ponieważ szczegóły prywatyzacji w Rosji nie są aż tak dobrze znane, pozwalam sobie przytoczyć bardzo wyważony opis tego zjawiska z wikipedii. (Tu macie po rusku)

W roku 1995, w obliczu ostrego deficytu budżetowego i pilnie potrzebując funduszy na wybory prezydenckie w roku 1996 rząd przyjął program "kredyty za akcje" zaproponowany przez bankiera Vladimira Potanina i zatwierdzony przez Anatolija Chubaisa, wówczas wicepremiera, w ramach którego niektóre z największych aktywów państwowych aktywów przemysłowych (w tym akcje Państwa wn Norilsk Nickel, YUKOS, LUKoil, Sibneft, Surgutneftegas, Novolipetsk Steel, Mechel) zostały wydzierżawione w drodze przetargów za pieniądze pożyczone rządowi przez banki komercyjne. Przetargi nie były jednak dostatecznie konkurencyjne, ponieważ były kontrolowane głównie przez faworyzowanych insajderów. Ponieważ ani kredytów ani dzierżawionych przedsiębiorstw nie zwrócono na czas, efektywnie mieliśmy tu do czynienia z formą sprzedaży po bardzo niskiej cenie. Z ekonomicznego punktu widzenia był to oszałamiający sukces [citation needed], ponieważ rząd ostatecznie przestał subsydiować nieefektywne wówczas przedsiębiorstwa a ich wyniki znacznie się poprawiły[citation needed] pod nowymi właścicielami, przyczyniając się wzrostu ekonomicznego w Rosji w pierwszych latach 21 wieku [citation needed]. Jednakże, proces ten był postrzegany przez wielu jako nieuczciwy. Właśnie program "kredyty za akcje przyczynił się do powstania całej klasy rosyjskich oligarchów biznesu, którzy skupili w swoich rękach potężne aktywa, powiększając jeszcze lukę bogactwa w Rosji i przyczyniając się do niestabilności politycznej. Co więcej, w średnim okresie, program ten istotnie zaszkodził rosyjskiemu wzrostowi, ponieważ oligarchowie zdali sobie sprawę, że ich zakupy mogłyby potraktowane przez przyszłe rządy jako wyłudzenia, dlatego próbowali wyprowadzać aktywa z rządowych przedsiębiorstw, zamiast działać na rzecz ich wzrostu.

O NIERÓWNOŚCI ZMYSŁÓW

 Z mojego archiwum. Był kiedyś taki podcast Philosophy Talk


Wszystkie zmysły są równe, ale niektóre są równiejsze niż inne. Tak myślałem słuchając audycji Philosopy Talk o schizofrenii.
Najbardziej znanym filmowym przykładem schizofrenii jest film „Piękny umysł”, oparty na życiu matematyka, laureata nagrody Nobla, Johna Nasha. W filmie tym nawet widz nie wie przez długi czas, że pewne rozmowy bohatera z innymi postaciami to tylko iluzja. Filmowy matematyk miał objawy wzrokowe (co oczywiście jest bardzo filmowe) i dotykowe, ale tak naprawdę omamy wzrokowe są rzadkością, a większość schizofreników ma omamy słuchowe. I tak podobno było u Johna Nasha, prawdziwego matematyka, a nie postaci filmowej.
Pytanie: dlaczego słuch jest w ten sposób wyróżniony (a może upośledzony), że główne w tym zmyśle występują omamy? Z filozoficznego punktu widzenia nie ma nic, co sprawiałoby, że słuch jest mniej wiarygodny niż wzrok. Z praktycznego punktu widzenia mówimy jednak: „Jeden obraz wart tysiąca słów”. Na jakiejś zasadzie uważamy doznania wzrokowe za bogatsze.
Skądinąd jest to nawet dosłownie prawdziwe. Płyta muzyczna nawet w zapisie cyfrowym zajmuje od 50 do 500 MB, filmy raczej mierzy się w gigabajtach. Jest to kompletna spekulacja, ale nie zdziwiłbym się, gdyby w testach neuronauki w przypadku wrażeń wzrokowych rozświetlało się więcej komórek nerwowych niż w przypadku słuchowych (podobnie jak wygląda na to, że mniej neuronów odpowiada za nasze wyobrażenia niż za nasze spostrzeżenia, choć rozświetlają się te same obszary mózgu.
Dla doznań słuchowych istnieją zapisy symboliczne, w których dźwięki ujmuje się przy pomocy skończonych jednostek i opartych na nich reguł. W muzyce są to nuty a w przypadku wypowiedzi językowych alfabet. Nic podobnego nie istnieje w przypadku obrazów. I chyba każdemu z nas udało się usłyszeć słowa, które nie zostały wypowiedziane (a może tylko mnie). Natomiast zobaczyć coś, czego nie ma, jest trudno (choć zapewne nie jest to niemożliwe). Są oczywiście różne iluzje (fatamorgana, skrzywiona szklanka w wodzie), ale są one dobrze rozpoznane i systematyczne.
Może zatem, iluzje wzrokowe są u schizofreników rzadsze niż słuchowe, bo trudniej naszym mózgom je wytworzyć. Czy ktoś z czytelników wie, czy ta hipoteza, która mnie się wydaje zdroworozsądkowa, da się uprawdopodobnić naukowo?
niedziela, 14 lutego 2010

Friday 9 July 2021

WIDZENIE TO ZŁUDZENIE

"Is all that we see or seem

But a dream within a dream?"


Cytat z Poego, czasem prezentowany w formie zdania oznajmującego i otwierający pewien stary australijski film, wydaje się zupełnie odjechany. Ale jest on podstawą całej filozofii, a może i nauki.

To, co widzimy, jest złudzeniem.


Najłatwiej to pokazać w filozofii idealistycznej, która posługuje się metaforą jaskini Platona. Tak naprawdę nasz świat widzialny to cienie świata prawdziwego. My widzimy złudę bytu, który sam w sobie jest dla nas niedostępny. Jakąś odmianę tej myśli widzimy u Kanta i jego koncepcji rzeczy samej w sobie.


Ale czy nie inaczej jest w filozofii materialistycznej. Nasza świadomość to nie żadne widzimisię, czy widziwamsię, których doświadczamy w potocznym odbiorze, tylko bodźce elektryczne odpalane przez komórki nerwowe. Cała nasza introspekcja to złudzenie, twierdzi na przykład behawiorysta. Tak naprawdę istnieje tylko obserwowalne zachowanie i dyspozycja do niego.


W nauce z kolei widzimy to w zasadzie, by za dobrą monetę nie przyjmować tego, co nam się narzuca z pozorną oczywistością. Bezpośrednie doświadczenie nam mówi, że to słońce kręci się wokół ziemi, ale Kopernik to zakwestionował. Czas wydaje się absolutny, to też zakwestionowano. Jakby się ktoś teraz chciał oburzyć, że zestawiam naukę z platońskim idealizmem, to dodam jeszcze, że nauka jest do bólu intersubiektywna i na tym polega jej przewaga.


Jest od tego jaskiniowizmu wyjątek. Fenomenologia - ona nie kwestionuje przedmiotu naszego doświadczenia i nie zabarwia go pojęciami naukowymi. „Jest tak, jak się państwu wydaje”. Fenomenologia bada rzeczy takimi, jakie nam się jawią. Przynajmniej tak to zrozumiałem. Kiedyś opowiem o dialogu czeskiego filozofa Jana Patoczki z Kotarbińskim, tak jak go podsłuchał Jerzy Niecikowski.


Dobrej poezji nigdy za mało. Przeczytajmy wiersz w całości.


Take this kiss upon the brow!
And, in parting from you now,
Thus much let me avow —
You are not wrong, who deem
That my days have been a dream;
Yet if hope has flown away
In a night, or in a day,
In a vision, or in none,
Is it therefore the less gone?
All that we see or seem
Is but a dream within a dream.


I stand amid the roar
Of a surf-tormented shore,
And I hold within my hand
Grains of the golden sand —
How few! yet how they creep
Through my fingers to the deep,
While I weep — while I weep!
O God! Can I not grasp
Them with a tighter clasp?
O God! can I not save
One from the pitiless wave?
Is all that we see or seem
But a dream within a dream?

Tuesday 6 July 2021

JESZCZE JEDNA TEZA O FEUERBACHU (twórczo rozwijam socjalizm naukowy)

Intryguje mnie, jak inaczej pojęcie boga traktują Kartezjusz i Feuerbach. Nie chodzi o to, który z nich ma rację, chociaż to też jest ważne. Chodzi to, że ich poglądy są na zupełnie przeciwnych biegunach.

Kartezjusz, najkrócej biorąc, twierdzi, że człowiek idei boga sam by nigdy nie wymyślił, jest dla niego zbyt trudna, zbyt doskonała. Musi ona dla człowieka być ideą wrodzoną. Walcząc ze swoją skłonnością do sceptycyzmu, Kartezjusz opiera się między innymi na tym, że człowiek posiada ideę boga.
Feuerbach (19 wiek) natomiast znajduje w bogu przede wszystkim cechy ludzkie, choć oczywiście w lepszym gatunku i z lepszymi parametrami. Ale u niego to człowiek jest raczej twórcą boga niż bóg człowieka.
Jeśli chodzi o Kartezjusza, to rozumowanie przebiega mniej więcej tak. Przyczyna powstania we mnie jakiejś idei musi mieć przynajmniej tyle obiektywnej rzeczywistości, co sama idea (bo coś przecież nie może powstać z niczego). Idea boga, którą noszę w sobie, ma nieskończoną obiektywną rzeczywistość. Ja sam nie mogę być przyczyną tej idei, to nie jestem istotą nieskończoną ani doskonałą. Nie mam dostatecznie dużo formalnej realności. Jedynie nieskończona i doskonała istota może wywołać we mnie taką ideę. (Resztę rozumowania Kartezjusza z trzeciej medytacji będącego między innymi dowodem na istnienie boga i świata pomijam).
To rozumowanie prawie że mnie przekonuje. Na studiach byłem długo zainspirowany Chomskym, który wtedy zajmował się językoznawstwem, i zastanawiałem się, skąd się u człowieka wzięła idea nieskończoności. I stale, nie tylko wtedy, ale i dziś, jest dla mnie zagadką świadomość człowieka. Myślę, że problemy Kartezjusza są podobne, bo mówi o bogu, ale zaraz dodaje uwagę o nieskończonej obiektywnej rzeczywistości.
Z drugiej strony mentalne „bogotwórstwo” jest rzeczą bardzo prostą. Człowiek bywa mądry, więc zrobimy boga nieskończenie mądrym. Człowiek bywa (choć bardzo rzadko) dobry, więc uczyńmy boga nieskończenie dobrym. Bywa że człowiek żyje długo, bóg trwa wiecznie, itd. W sumie każdy aspekt boga odpowiada jakiejś cesze człowieka. Bóg jest w istocie ludzki, jest zewnętrzną projekcją ludzkiej natury wewnętrznej. To zdaje się głosić Feuerbach, o którym (nie ukrywam) mam niestety wiedzę wikipedyczną.
Dlaczego i jedno i drugie rozumowanie brzmi dla mnie dość przekonująco, jak wręcz oczywiste? Dlatego, że podobnie jak Kartezjusz nie mam zielonego pojęcia, skąd się u człowieka wzięła świadomość, czy zdolność do uprawiania nieskończonej matematyki albo tworzenia nieskończenie wielu zdań. Jestem dualistą, guilty as charged. Ale podobnie jak Feuerbach uważam, że powołanie do życia boga nie rozwiązuje zbyt wielu problemów.
Przesuwa je po prostu na wyższy szczebel, który wydaje się jeszcze bardziej tajemniczy.
(znalazłem w papierach, pewno wariackich, niedziela, 19 stycznia 2014)

Monday 5 July 2021

REFLEKSJE PRZEZ ŚWIĄTYNIĄ BAHAITÓW W DELHI

 REFLEKSJE PRZEZ ŚWIĄTYNIĄ BAHAITÓW W DELHI

Znalazłem jakieś stare notatki. Datą jest wtorek, 15 maja 2012, a więc nie tak dawno. Napisałem wtedy parę zdań o jednej z bardziej tolerancyjnych religii, o której w sumie mało wiem. Teraz trochę podrasowałem, ale sens został ten sam. Widzicie, ja jestem ateistą, chyba od siedemnastego roku życia, choć zdarzało mi się do religii wracać (nigdy na długo). Ale antyklerykałem zostałem zanim to było modne. Uparłem się na przykład i nie wziąłem ślubu kościelnego, choć starym ludziom zależało. Mam w związku z tym do tej pory wyrzuty sumienia, bo może nie trzeba było się aż tak upierać, komuś tam było przykro.

 Gdy zdarzało mi się zabrać głos, to byłem niejednokrotnie krytyczny wobec samej koncepcji religii oraz jej roli w naszym życiu. Ale mój stosunek do religii jest bardziej złożony. W sytuacji „albo-albo” muszę się opowiedzieć przeciw religii. I myślę o sytuacji w Polsce. Gdybym myślał przede wszystkim o Iranie, byłbym jeszcze radykalniejszy, jeśliby mi starczyło odwagi.

Ale ktoś taki jak ja musi się miarkować w krytyce religii. Mam poglądy dualistyczne i chociaż nie mam gotowej teorii umysłu, to wierzę w istnienie tzw. prywatnego dostępu do świadomości.  (Najkrócej mówiąc, nie muszę zaglądać do skanera mózgu, żeby wiedzieć, że mnie boli). Byłoby niegodne filozofa wyśmiewać innych dlatego, że są przekonani, że mają prywatny dostęp do Boga. Ja nie mam prywatnego dostępu do Boga, ale też spotkałem w życiu behawiorystów, którzy twierdzili, że nie mają prywatnego dostępu do świadomości.

Dawni filozofowie nauki gnębili religię za to, że głosi prawdy nieintersubiektywne, czyli takie, których inni nie mogą sprawdzić. Moim zdaniem, nie tu leży problem. Każdy ma prawo do swojej subiektywnej prawdy. Główna sprawa moim zdaniem to taka, żeby nie narzucał jej innym.

Muszę się zatem zapytać, czy ja nie narzucam swojej prawdy innym. Czy z dualizmu nie płyną krępujące normy etyczne, które pewnym ludziom utrudniać będą życie. Moim zdaniem nie. Poza może taką, że drugi człowiek jest istotą nie tylko niezmiernie skomplikowaną, ale filozoficznie niewyjaśnioną, bo nie do końca wiadomo, czym jest umysł. Dlatego zasługuje na szacunek i dobre traktowanie. Podobnie jak niektóre zwierzęta, a nawet niektóre rośliny. Tutaj zdecydowanie wychodzę się poza Kartezjusza i robię ukłon w kierunku Leibniza, chociaż jego panpsychizm to trochę przegięcie.

A więc szacunek dla drugiej osoby. Ale żadne skomplikowane i drobiazgowe nakazy i zakazy, jakich pełno w każdej religii.

Dodam , że kontrowersyjne i trudne do uzasadnienia normy etyczne występują nie tylko w dużych, silnych i aroganckich religiach, jak chrześcijaństwo czy islam. Gdy byłem kiedyś w Delhi, zwiedziałem piękną i nowoczesną świątynię bahaistów. I przeczytałem ulotkę na temat bahaizmu. Jest to religia głosząca bardzo sympatyczną tezę o jedności całej ludności. Jej humanistyczne tezy trudno kwestionować. Łączy w sobie, między innymi, elementy judaizmu, chrześcijaństwa, islamu i babizmu, więc nie ma miejsca na kłótnie religijne. Wśród jej posłańców byli Kryszna, Abraham, Budda, Jezus, Mahomet, więc jest miejsce dla wszystkich. Tam, gdzie czegoś nie rozumiemy, łatwo się zgodzić, że mamy do czynienia z metaforą..

A mimo to człowiek się oburza, kiedy czyta, że jedną z podstawowych tez tej religii jest też posłuszeństwo wobec rządu. Civil disobedience is not permissible for Bahá'ís. Dlaczego? Za co? Po co? Żeby jeszcze rządy, zwłaszcza irański, były równie posłuszne wobec bahaitów.

Problem jest taki, że jeśli religia głosi nawet rzeczy słuszne, to jakoś przypadkowo, nie wiemy czemu i nie mamy nad tym kontroli. Powinniśmy jednak uważać, na rzeczy, które pojawiają się w niej może nie do końca przypadkowo.

https://bahai-library.com/nsa_obedience_civil_authority

zdjęcie

By Vandelizer - https://www.flickr.com/photos/jeremy_vandel/99170173/sizes/o/, CC BY 2.0, 


TERAZ JA TU

 Są dwie kategorie filozoficzne, które ciągle nam się wymykają, i jedna, której my nie potrafimy się wymknąć. 1) teraz, 2) ja, 3) tu.

Pierwsza to „teraz”. Ilekroć pomyślimy o teraźniejszej chwili, już odchodzi w przeszłość. Teraźniejszość jest jak punkt, który nie ma wymiarów. Co więcej, jest to znikający punkt, wyłącznie punkt graniczny.

Druga to „ja”. Ilekroć myślę o swoim „ja”, to moje prawdziwe „ja” gdzieś odchodzi w dal. Próbuje się na nim skoncentrować i znowu prawdziwe „ja”, które się koncentruje, znowu jest gdzie indziej. Filozofowie zwracali uwagę na tę drugą kwestię, która jest zresztą chyba związana z pierwszą. Np. Ryle, kiedy pisał, że introspekcja jest niemożliwa. Możliwa jest jedynie retrospekcja, bo uczucia, o których myślimy, należą już jednak do przeszłości. Albo Sartre, który zwraca uwagę, że trudno liczyć papierosy i myśleć o ich liczeniu. Z drugiej strony, kiedy myślę o liczeniu papierosów, myślę raczej o tym, że papierosy liczyłem. Przykłady tego rodzaju można zresztą różnie rozumieć.

Na szczęście jest i trzecia kategoria, od której z kolei my nie możemy uciec. A dokładniej ja nie mogę uciec. Jest to „tu”, „tutaj”. Gdziekolwiek się udaję, to miejsce, z którego obserwuję świat, jest zawsze jego centrum. Mogę wybrać się w najbardziej egzotyczną podróż, a moje „tutaj” nawet o centymetr się nie przesunie. Co więcej, jest to centrum wyjątkowo strategiczne. Jeśli ono miałoby zniknąć, znika cały świat, a w każdym razie mój świat.